Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2010. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2010. Pokaż wszystkie posty

piątek, 24 grudnia 2010

Wesołych Świąt!



Wszystkim czytelnikom mojego bloga (i nie tylko) życzę zdrowych, pogodnych i spędzonych w rodzinnej atmosferze Świąt Bożego Narodzenia!

czwartek, 23 grudnia 2010

Poranna kawa



Nie ma jak dobra, mocna, czarna i gorzka kawa w pięknym kubeczku :)

wtorek, 7 grudnia 2010

Świąteczna Annie Lennox

Nie jestem jakimś fanem świątecznych piosenek, poza kilkoma wyjątkami w postaci na przykład "Happy Xmas (War Is Over)" Johna Lennona i Yoko Ono.
Jednakże przed kilkoma dniami natrafiłem na najnowszy album Annie Lennox - A Christmas Cornucopia.
Płyta może jakoś specjalnie nie rzuca na kolana i jedne utwory są naprawdę fajnie zaśpiewane i zaaranżowane, inne nieco mniej. Ale dosyć przyjemnie się tego słucha, zwłaszcza o tej porze roku, na kilkanaście dni przed świętami. A otwierająca album kompozycja "Angels From The Realms Of Glory" jest naprawdę śliczna.


Poniżej coś na zachętę - wspomniane "Angels From the Realms of Glory" oraz film the making of...





niedziela, 5 grudnia 2010

Wybory 2010



A jak... ja już wybrałem... Wyniki wnet.

sobota, 4 grudnia 2010

Sobotnie słuchanie



Małe odświeżenie, tak przekrojowo. Płyty roku? Już niebawem, ale co do płyty roku to powyższy obrazek może być małą wskazówką... (Massive Attack Collected)

I coś, czym umilam sobie czytanie "Stukostrachów" Kinga - Nadja Skin Turns To Glass.

piątek, 3 grudnia 2010

Mamy grudzień



Śniegu za oknem dużo, mróz trzyma, nie ma się co dziwić. Mamy w końcu grudzień. Pomału bliża się koniec roku więc trzeba pomyśleć nad jakimś muzycznym podsumowaniem. Dużo się działo, sporo dobrych płyt się ukazało. Będzie w czym wybierać - już niebawem.
A tymczasem George Orwell Rok 1984.
Aha - największym zaskoczeniem w tym roku jest dla mnie... Watershed Opeth. Doskonały album. Sporo czasu upłynęło nim przekonałem się do tej płyty, ale czasem tak trzeba. To samo miałem m.in. z Third Portishead.

PS. 20 grudnia, tuż przed świętami ostatnia premiera 2010 w Larch Records: LLS Transient GENIUS (lar041).

czwartek, 25 listopada 2010

Zmarł Peter "Sleazy" Christopherson


(27 II 1955 - 24 XI 2010)


Nie lubię takich dni, nie lubię takich wiadomości... Według informacji zamieszczonych na stronie Coil, Peter Christpherson zmarł w nocy z 23 na 24 listopada we śnie. Miał 55 lat. To On stworzył m.in. Throbbing Gristle, Psychic TV, Zos Kia, Coil czy The Threshold HouseBoys Choir, a ostatnio także SoiSong. Ponadto był twórcą kilkudziesięciu teledysków, współpracował m.in. z Ministry, Almondem, NIN, Rage Against the Machine, Sepulturą, Robertem Plantem i Yes.
Obok Storma Thorgersona i Aubreya 'Po' Powella, był jednym z twórców brytyjskiej agencji artystycznej Hipgnosis, która przygotowywała okładki albumów dla takich twórców i zespołów jak m.in Peter Garbriel Pink Floyd, AC/DC, Led Zeppelin, UFO czy Genesis. Lista Jego projektów, Jego albumów jest ogromna. Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć jak wielka jest to strata.

środa, 3 listopada 2010

Wysmakowany pop: Bryan Ferry - Olympia

Pamiętają Państwo zespół Roxy Music? Na początku lat ’70 założyło go dwóch niezwykłych gentelmenów: Bryan Ferry, który w roli wokalisty pozostał w nim do końca oraz jeden z najzdolniejszych producentów Brian Eno, który po niespełna dwóch latach działalności opuścił grupę. W 1983, rok po nagraniu zacnego albumu Avalon zespół się rozpadł, a jego członkowie, podobnie jak wcześniej m.in. Eno skupili się już tylko i wyłącznie na swoich solowych przedsięwzięciach. Ciekawym zbiegiem okoliczności właśnie w październiku tego roku zostały wydane kolejne solowe albumy Eno (Small Craft on a Milk Sea, Warp) i właśnie Olymipa (Virgin Records) Ferry’ego.

Słowo wstępu o płycie. W śród wcześniejszych solowych dokonań tego artysty zdarzały się albumu lepsze i trochę gorsze. Do najlepszych można na pewno zaliczyć Boys and Girls (1985), Bête Noire (1987) i As Time Goes By (1999), który zawierał stare przeboje w nowych, trochę jazzowych aranżacjach. W następnej dekadzie nagrał jeszcze dwa przyzwoite albumy i zamilkł na ponad trzy lata. Teraz powrócił z nowym i świeżym materiałem. Pierwsze wrażenia po przesłuchaniu miałem trochę skrajne. Z jednej strony płyta nie wnosi niczego nowego, ale biorąc pod uwagę te kryteria, to poza Roxy Music Ferry nigdy nie rzucał aż tak na kolana. Po prostu trzymał swój (zazwyczaj wysoki) poziom i styl. Z tą płytą jest podobnie, chociaż mam mieszane uczucia, bo Olympia to coś więcej niż po prostu dobra płyta. Sporo tutaj świeżych brzmień, jak na przykład w moim ulubionym utworze "Shameless". Ale znajdują się także wspaniałe kontrasty chociażby wyciszony i poruszający "Song To The Siren". Produkcja muzyczna całości jest bardzo wysmakowana, głos Ferry’ego jakby się nie zmieniał i do tego otrzymujemy naprawdę dobre teksty.

Większość kompozycji autor współtworzył z Davidem A. Stewartem, czyli drugą połową duetu Eurythmics. Ale takich gości jest tutaj więcej, m.in. gitarzysta Roxy Music Phil Manzanera, Steve Winwood ("No Face, No Name, No Number") oraz reprezentanci młodszego pokolenia: Scissor Sisters i Andy Cato z elektronicznego projektu Groove Armada. To właśnie temu ostatniemu zawdzięczamy wspaniałe, zapadające w pamięć dźwięki "Shameless". Co ciekawe ten sam utwór, ale w nieco zmienionej formie pojawił się na ostatniej płycie tego duetu – "Black Light", wydanej w styczniu tego roku. Jednakże wersja z Olympii w moim mniemaniu bije poprzedniczkę na głowę.

Olympia to dziesięć inteligentnych i świetnie skrojonych piosenek zmieszczonych w pięćdziesięciu minutach. Tylko tyle i aż tyle. Idealna płyta popowa. Dobrego, ale naprawdę dobrego, mocnego popu nigdy nie jest za wiele, zwłaszcza w ostatnich latach, bo wbrew pozorom powstaje dużo zwyczajnego chłamu. Nieprzekonanych odsyłam do radia, gdzie można (podobno) czasem usłyszeć singiel – "You Can Dance", utwór otwierający album. Ale nie potwierdzam, bo radia w zasadzie przestałem słuchać kilka lat temu.
Jeszcze na koniec słowo o edycjach. Ich są bodajże cztery: pierwsza – wersja podstawowa z jedną płytą, druga wersja, poszerzona o dysk DVD zawierający film "The Making Of Olympia" i teledysk do "You Can Dance", trzecia wersja to "deluxe limited": w dużym i pięknym opakowaniu otrzymujemy zestaw z wersji numer dwa (CD+CVD) wzbogacony o kolejny bonusowy dysk CD z remiksami, wersjami instrumentalnymi itd. I po czwarte – wersja na winylu. Czego chcieć więcej? Chyba tylko takich płyt.

Ocena 4+/5

środa, 20 października 2010

The Legendary Pink Dots - Seconds Late For The Brighton Line

W pierwszym tygodniu października ukazał się nowy bodajże 27 studyjny album The Legendary Pink Dots zatytułowany Seconds Late For The Brighton Line. Chyba 27, bo długo liczyłem płyty Kropek na swojej półce. Gdy pominąłem single, EP’ki, wydawnictwa zbiorowe, kompilacje i płyty koncertowe to stanęło na liczbie 27 (słownie: dwadzieścia siedem). Jeśli coś przeoczyłem to bardzo przepraszam, ale określenie ilości nagrań w przypadku tego zespołu, podobnie jak np. Nurse With Wound jest niemalże niemożliwe.
Legendarne Różowe Kropki to brytyjsko-holenderska grupa, która głównie za sprawą nieodżałowanego Tomka Beksińskiego ma w naszym kraju sporą grupę fanów – a raczej wyznawców. Prawda jest taka, że ten zespół albo się kocha i kocha jego muzykę, albo... się go nie znosi, przede wszystkim za sprawą wokalisty-proroka Edwarda Ka-Spela obdarzonego jak sam mówi "nieludzkim głosem".

Przez skład "Kropek" przewinęło się plus minus około trzydziestu osób. Od początku ich trzon stanowi wspomniany Edward Ka-Spel oraz klawiszowiec Phil Knight bardziej znany jako The Silverman. Aktualnie w składzie znajduje się jeszcze znakomity holenderski gitarzysta Erik Drost, wcześniej znany m.in. z formacji Girlfriends oraz dźwiękowiec Raymond Steeg (jest to jedyny znany mi zespół, który w swoim składzie zamieszcza inżyniera dźwięku). W podobnym składzie LPD nagrywało na początku tej dekady lecz towarzyszył im (prawie od dwudziestu lat) saksofonista Niels van Hoorn, który w ubiegłym roku odszedł z zespołu, po to aby zająć się własnym projektem – Strange Attractor. Chwilę przed nim grupę opuścił też gitarzysta Martijn de Kleer i to właśnie na jego miejsce powrócił Drost.

W takim czteroosobowym składzie: Ka-Spel, The Silverman, Drost i Steeg powstał najnowszy album Seconds Late For The Brighton Line, który dobrze określa słowo: zjawiskowy. Po pierwsze, nowy krążek jest znacznie lepszy od poprzedniego Plutonium Blonde (2008) i jest najlepszym materiałem jaki wydały Różowe Kropki od czasów The Whispering Wall (2004). Po drugie cieszę się, że do składu powrócił utalentowany Erik Drost, który będąc zarazem najmłodszym członkiem grupy wnosi tam dużo świeżości. Nie znoszę gitarzystów, którzy lubują się w solówkach. Lubię, gdy gitara podkreśla brzmienie i dodaje, choćby nawet najdelikatniej, charakter kompozycji. Na nowej płycie słychać to w utworach "No Star Too Far" oraz "Someday".

Drost ma w ogóle specyficzną technikę gry na gitarze: jako leworęczny gitarzysta, gra na gitarze dla praworęcznych... i nie było by w tym nic dziwnego (tak w latach ’60 grał Hendrix) gdyby nie fakt, iż gitara jest odwrócona. Wieść, iż on powraca, bardzo mnie ucieszyła i jakoś specjalnie nie opłakiwałem odejścia de Kleera. Natomiast, szokiem było odejście wspomnianego van Hoorna. Bałem się, że bez niego każde kolejne dzieło LPD będzie przypominało solowe albumy Ka-Spela i Silvermana. Teraz jestem spokojny. Owszem, szkoda mi że nie ma już tutaj całej palety najróżniejszych saksofonów od sopranowego do basowego, fletu, klarnetu i innych dziwnych instrumentów dętych (często własnej konstrukcji), ale od strony muzycznej zespół poradził sobie bardzo dobrze. Album brzmi naprawdę pięknie i mija trochę czasu nim słuchacz dokładnie się z nim osłucha. Nie jest tak transowy, agresywny i nacechowany elektronicznymi natręctwami jak płyty LPD z lat ’90. Sporo tutaj gitary, klawiszy, a elektronika potraktowana została jako najlepsza przyprawa i dodaje smaku oraz kolorytu nowym "Kropkom". Chyba najbardziej transowym kawałkiem jest trzynastominutowa kompozycja "Ascension". Jak zawsze w przypadku tego zespołu, wspaniałe dźwięki zostały ubarwione oryginalnymi tekstami autorstwa Proroka Ka-Spela.

Dziewięciu nowych kompozycji (tyle liczy zawartość CD) słucha się bardzo dobrze. Zadziwiające, że przy takiej ilości wydawnictw ten zespół wciąż potrafi zaskakiwać i nie postawił jeszcze ostatniej Różowej Kropki nad "i" w wyrazie "Pink". Najnowsze dzieło Seconds Late For The Brighton Line należy traktować szczególnie także z tego względu. iż grupa w tym roku obchodzi swoje trzydziestolecie działalności.
Mój znajomy zwrócił też uwagę na szatę graficzną wydawnictwa, do której LPD jakby wcześniej nie przywiązywało większej wagi. Nowa płyta została wydana w bardzo ładnym, aczkolwiek prostym digipaku, na którym znajdują się tajemniczy liczby i literki S L F T B L [Seconds Late For The Brighton Line].
A na koniec dodam jeszcze, że wiosną przyszłego roku – prawdopodobnie w kwietniu – The Legendary Pink Dots ponownie zawitają do Polski z serią koncertów.

Ocena: 6/6

sobota, 16 października 2010

Moje ukochane książki

Kiedyś pisałem o płytach i utworach dla mnie najważniejszych, ukochanych – a tym razem piszę o książkach… Dwadzieścia dwóch autorów i autorek oraz ich powieści, opowiadania i nawet jeden poemat… Zapraszam do lektury!






1. James Joyce - Ulisses
Joyce'a mógłbym w zasadzie umieścić tutaj całego, ale wybrałem tę jedną, jedyną. Ulisses i po nim już nic ie było takiej jak przedtem. Dłużej się go odkrywa jak czyta. Arcydzieło literatury.

2. Herman Hesse - Wilk stepowy
Kolejny z najważniejszych dla mnie pisarzy. Demian, Siddhartha, Gra szklanych paciorków... lista jest długa, ale wybieram Wilka... ponieważ jest to trochę książka o mnie. Kiedyś napisałbym, że nawet bardzo i kto wie czy nie byłaby na miejscu wyżej.

3. John Steinbeck - Grona gniewu

Latem tego roku odświeżyłem sobie większość dzieł tego noblisty. Wielu krytyków z pewnością by się ze mną nie zgodziło i uznało za ważniejsze Na wschód od Edenu. No ale podchodzę do tego w sposób subiektywny dlatego - Grona gniewu. Zresztą jakiś czas temu pisałem tutaj o tej powieści.

4. Tomasz Mann - Czarodziejska góra / Doktor Faustus

5. Paweł Huelle - Castorp
Czekam na nową powieść lub jakieś opowiadanie. Z ostatnich rzeczy jakie napisał Castorp zachwycił mnie najbardziej. Poza nim: Weiser Dawidek (debiut) oraz Opowiadania na czas przeprowadzki. Nawiązanie do Czarodziejskiej góry Manna. Pomysł, budowa utworu, język i ta tajemnicza magiczność. Jak dla mnie najlepsza rodzima książka ostatniej dekady. Zarówno stary Gdańsk, jak secesyjny Wrzeszcz, czy kuracyjny Sopot przydają tej lekturze niezapomnianego klimatu.

6. Eliza Orzeszkowa - Nad Niemnem
Niegdyś omijałem szerokim łukiem, aż się w końcu zabrałem. Jedna, jeśli w ogóle nie najlepsza polska powieść. I te rozbudowane opisy...

7. Herbert George Wells - Wojna Światów

8. Howard Philips Lovecraft - Zew Cthulhu / Kolor z przestworzy / Muzyka Ericha Zanna
Trzy fantastyczne opowiadania mistrza literatury grozy.

9. Władysław Reymont - Ziemia Obiecana

Najlepsza książka o moim mieście.

10. Charles Dickens - Klub Pickwicka
Język, humor, styl.

11. Bret Easton Ellis - Księżycowy Park




12. Michaił Bułhakow - Mistrz i Małgorzata

13. Edgar Allan Poe - Zagłada domu Usherów / Ligeja

14. J. K. Rowling - Harry Potter i więzień Azkabanu / Harry Potter i Zakon Feniksa
Przyznaję, że do serii książek z przygodami Harry'ego Pottera podchodziłem sceptycznie i dosyć późno się do nich przemogłem. Po lekturze całej wszystkich tomów stwierdziłem, że byłem strasznym mugolem bo to... fantastyczna literatura dla każdego, niezależnie od wieku. Wybieram dwie części (trzecią i piątą), które podobały mi się najbardziej. Na pewno jeszcze kiedyś wrócę do tych przygód, a pani Rowling jest naprawdę, hymm... co tu dużo mówić – geniuszem.

15. Stephen King - Lśnienie / Martwa strefa / Stukostrachy
Aż trzy powieści, ale nie potrafiłem zdecydować się na jedną.

16. Arthur Conan Doyle - Pies Baskerville'ów

17. Gustaw Herling-Grudziński - Inny Świat

18. Aleksander Sołżenicyn - Archipelag GUŁag
Monumentalne dzieło o zbrodniczej działalności systemu komunistycznego w ZSRR

19. Franz Kafka - Zamek
Ponadczasowa powieść. Ostatnia i wg mnie najgenialniejsza spośród trzech powieści tworzących tzw. "Trylogię samotności" (Ameryka, Proces). Czasem mam wrażenie, że świat tajemniczego K. jest także moim codziennym światem...

20. Arkadij i Borys Strugaccy - Piknik na skraju drogi

21. Emily Brontë - Wichrowe Wzgórza
Ujmująco o miłości, w sposób jaki już się (niestety nie pisze).

22. Thomas Stearn Elliot - Ziemia jałowa
Doskonały poemat i zarazem jeden najważniejszych utworów poetyckich XX wieku.

wtorek, 5 października 2010

Coma nie zapadła w śpiączkę

Excess oraz Symfonicznie, dwie nowe płyty.

Łódzka Coma to w chwili obecnej, obok Riverside jeden z najoryginalniejszych polskich zespołów rockowych. Artystycznym poziomem dorównuje im chyba tylko Kapela ze Wsi Warszawa i Anita Lipnicka – choć to trochę inna muzyka. Ale jeśli jesteśmy przy dyskusji
o kondycji polskiej muzyki i padło nazwisko Anity to grzechem byłoby gdybym nie wspomniał, że jej ostatnia płyta (Hard Land of Wonder), wydana w ubiegłym roku w moim subiektywnym podsumowaniu roku zmiotła z pola widzenia wszelkie inne wydawnictwa wydane w 2009 – w ogóle, nie tylko te z rodzimego rynku. Powróćmy jednak do Comy.
Tej jesieni grupa przygotowała dla swoich fanów podwójną ucztę. Na początku września ukazał się anglojęzyczny album Excess na którym znalazło się dziewięć kompozycji z albumu Hipertrofia (2008), ostatniego studyjnego dzieła zespołu, tym razem zaśpiewanych po angielsku oraz trzy dodatkowe, premierowe utwory. Płyta ma być pierwszym ukłonem grupy i wydawcy do spopularyzowania Comy zagranicą. Póki co album dostępny jest wyłącznie u wydawcy-dystrybutora, firmy Mystic, a do europejskiej sprzedaży trafi w połowie października.

Jeśli chodzi o sam album to mam nieco mieszane odczucia. Przede wszystkim Comę zawsze postrzegałem przez pryzmat świetnych tekstów, osadzonych w znakomitej muzyce. Z nowym anglojęzycznym dziełem jest trochę inaczej. Może nie tyle, że trudno jest wgryźć się w te teksty czy zrozumieć ich przekaz, bo przecież znam ich polskie odpowiedniki, a z drugiej strony język angielski nie jest czymś egzotycznym, lecz z przykrością stwierdzam, że dla mnie ta płyta pozbawiona jest duszy, tego czegoś wyjątkowego obecnego na wcześniejszych wydawnictwach. Jestem ciekaw jak album zostanie odebrany w "krajach docelowych". Szczerze powiedziawszy nie wiem jak zespół sobie to wyobraża. Od teraz zacznie nagrywać każdą płytę podwójnie: po polsku i angielsku? Owszem są polskie zespoły śpiewające po angielsku (i do tego popularne zagranicą), jak np. Behemoth, Vader czy wspomniany na początku Riverside. Ale one zawsze śpiewały po angielsku. Z Comą jest inaczej i właśnie jeśli chodzi o teksty to w tym wypadku język polski pasował do nich najlepiej, bo muzyka przecież sama się obroni. Podobnie jak Rammstein silnie związany jest ze swoją "niemieckością". Ich kompozycje śpiewane w innym języku niż niemiecki tracą na jakości, na swej energii oraz mocy.
Dobrze, daje już spokój tekstom, a przejdę do muzyki. Ta jest znakomita i niewiele różni się od tej z Hipertrofii. W połączeniu z całością, tj. słowa plus muzyka najlepiej wypadają: "Transfusion", "Afternoons In The Colour Of Lemon" i "Eckhart".
Szkoda tylko, że jest tutaj właściwie cząstka macierzystego albumu. Hipertrofia jest przecież podwójnym albumem koncepcyjnym, więc tym bardziej nie powinna być skracana. To tak jakby Bitwę pod Grunwaldem Jana Matejki oglądać na wyświetlaczu telefonu.

Druga nowość Comy to płyta Symfonicznie. To już drugi album koncertowy Comy i drugi wydany w tym roku. Tym razem jest to zapis koncertu, który odbył się 23 czerwca ubiegłego roku w Gdańsku na Targu Węglowym. Zespół wystąpił wtedy z towarzyszeniem Orkiestry Symfoników Gdańskich i wykonał najważniejsze utwory w swoim dorobku. Fragment tego występu można zobaczyć jako dodatek do DVD Live. Nowy album reklamowany jest właśnie jako suplement wydawnictwa Live.
Chociaż nie jestem specjalnym miłośnikiem tego typu wydawnictw oraz angażowania orkiestry symfonicznej do tego typu brzmień (z małymi wyjątkami) to album całkiem miło mnie zaskoczył. Na pewno bardziej niż się tego spodziewałem. Kompozycje zespołu zostały całkiem dobrze przygotowane i zaaranżowane. Na szczęście odbyło się to z wyczuciem i płyta nie męczy, ani nie zieje z niej przesadny patos. Moim symfonicznym faworytem są "Świadkowie schyłku czasu królestwa wiecznych chłopców" oraz "Spadam". No i nareszcie w swej ponad dziesięcioletniej karierze Coma doczekała się ładnej oprawy graficznej. To oczywiście kwestia gustu, ale uważam, że do okładek zespół raczej szczęścia nie miał. Szkoda, że do Excess nikt nie pofatygował się o zaprojektowanie nowej szaty graficznej, a jedynie została nieco zmodyfikowana ta już istniejąca, z polskiej wersji albumu.

Grupa trzyma muzyczny poziom, mimo, że trochę się czepiam. Pozostaje wciąż na firmamencie współczesnej polskiej muzyki rockowej. Mam nadzieję, że Europa i reszta świata doceni ten zespół, czego mu szczerze życzę. A sobie życzę, aby póki co Coma nie wydawała dwóch płyt koncertowych na rok, a przysiadła w studiu i szybko powróciła z nowym, świeżym, jak zawsze ambitnym i zaskakującym materiałem.

Reasumując, dla tych co nie lubią czytać - ocena:
Coma – Excess: 7/10
Coma – Symfonicznie: 8/10

środa, 22 września 2010

Brendan Perry – Ark

...czyli solowy powrót lidera Dead Can Dance.

Śmiało można nazwać rok 2010 rokiem powrotów, wielkich powrotów. Nowy albumy wydali już między innymi Mark Almond, Sade, Laurie Anderson, a teraz Brendan Perry. Jedenaście lat przyszło nam czekać na drugi solowy album tego muzyka. Po sukcesach płyt Dead Can Dance jego pierwsze dzieło Eye of the Hunter zostało przyjęte dość chłodno. Chociaż szczerze powiedziawszy, nie jest to dla mnie do końca zrozumiałe, bo jest to bardzo dobry album, podobnie jak najnowszy Ark, choć jeśli ktoś się tutaj spodziewa jakichś wielkich muzycznych rewolucji i dźwiękowego suspensu, temu radzę się wstrzymać.

Można odnieść wrażenie, że artysta zatoczył swoiste koło. Oddalił się nieco od neofolkowej otoczki znanej z poprzedniego albumu, a zwrócił się z powrotem w kierunku dark wave'u, czyli do swoich prawdziwych korzeni. Jak wspominałem, wyszło mu to całkiem przyzwoicie. Album jest mroczny i dosyć szczelnie wypełniony hipnotyzującymi wokalizami Perry'ego. Ark nawiedzony jest też duchami "Martwych Potrafiących Tańczyć" (Dead Can Dance), lecz nie przyrównałbym go do żadnego albumu tego kultowego zespołu. Słychać, że artysta nie stoi w miejscu, że inspiruje się nowymi brzmieniami i trendami muzycznymi. Pobrzmiewają tutaj dubowe czy trip-hopowe eksperymenty, których wydaje mi się, iż nie powstydziliby się Mssive Attack, jedni z prekursorów tego gatunku. W przeciwieństwie do poprzedniej płyty, która prawie w całości oparta jest na żywych instrumentach, w nagraniu nowego materiału wykorzystane zostały dźwięki, pochodzące głównie z samplerów i syntezatorów. Jak można się dowiedzieć ze specjalnego filmu udostępnionego przed premierą na stronie internetowej artysty, był to zabieg celowy, którego zamysł opierał się na wykreowaniu neutralnego elektronicznego pejzażu dźwiękowego, który odzwierciedliłby współczesny świat, zdominowany techniką, świat uzależniony od maszyn.

Jest to z całą pewnością dystopijna wizja świata, z powracającymi motywami utraty tożsamości, alienacji, wojny, czy zagrożeń środowska naturalnego. Lecz z drugiej strony, zwłaszcza tej tekstowej wydawnictwo Ark jest również nośnikiem optymizmu i nadziei co do przyszłości współczesnego świata.
Na nowym krążku zawierającym osiem oryginalnych kompozycji pojawiają się dwa utwory: otwierający płytę "Babylon" i zamykający ją "Crescent", które pierwotnie skomponowane zostały przez Brendana Perry, w związku z Dead Can Dance Reunion Tour z 2005 roku.

Boli mnie fakt, że część z dawnych fanów "Umarłych..." jest nieco uprzedzona do solowych wydawnictw ich członków. Na marginesie przypominam, że druga połowa DCD czyli Lisa Gerrard nagrała w ostatnich latach dwa rewelacyjne albumy (studyjny i koncertowy) z Klausem Schulze. Ark traktowane jest niestety trochę po macoszemu, a jestem pewny, że gdyby całość została sygnowana trzema magicznymi literkami, od razu zostałaby uznana za arcydzieło... Jest o niesprawiedliwe i wydaje mi się, że szkoda czasu na zastanawianie się czy to Perry i Gerrard osobno czy może razem. Podobnie zresztą jak nie ma sensu deliberowanie nad tym czy Marillion było lepsze z Fishem czy Hogarthem, albo kto był lepszym wokalistą Genesis: Gabriel, Colins czy może Wilson. To inni ludzie, inne spojrzenie i co za tym idzie muzyka. Każdej płycie warto dać szansę, wysłuchać jej i dopiero potem ocenić. Bo po co się niepotrzebnie uprzedzać?

wtorek, 14 września 2010

Amerykański sen niepowtarzalnej Laurie

O nowej płycie Laurie Anderson już troszeczkę pisałem. Jednakże nie daje mi ona spokoju.
Ojczyzna własna, czyli bezkompromisowa podróż po Ameryce...

Mowa oczywiście o Homeland, najnowszym wydawnictwie Laurie Anderson. Ponad dziesięć lat przyszło nam czekać na jej nowe dzieło. Ten album ukazał się przed kilkoma tygodniami, ale grzechem i to dużym byłoby pisać o takiej płycie dwa dni po premierze. To jeden z tych albumów, które wymagają skupienia i kilku podejść. Tylko wtedy smakują najlepiej i stają się wyraziste. Tym razem piosenkarka i zarazem performerka (a także reżyserka, rzeźbiarka, lista jej profesji jest naprawdę długa) zabiera nas w podróż po współczesnej Ameryce, po swojej ojczyźnie. Wizji tak doskonałej i dopracowanej, a nawet ośmielę się stwierdzić, że wręcz dopieszczonej zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej sygnowanej jej nazwiskiem nie mieliśmy od ponad szesnastu lat, od albumu Bright Red (rok 1994). Homeland jest przede wszystkim także o niebo lepszy od poprzedniego wydawnictwa. Dzisiaj z całą odpowiedzialnością jestem wstanie przyznać, że najnowsza płyta swym poziomem dorównuje chyba tylko albumowi Mister Heartbreak z roku 1984.

Album zaskakuje swym brzmieniem, sporo tutaj elektroniki i przesterowanych skrzypiec, w których Anderson tak się lubuje. Słychać też, że artystka jest w świetnej formie wokalnej, co ciekawe, bo mimo upływu lat i pod tym względem jest lepiej, niż na ostatnich albumach. Wiem, wiem, że kobietom wieku się nie wypomina, ale Anderson ma ponad 60 lat, lecz formę i pomysły jak niejedna nastolatka! Jestem pełen podziwu dla świeżości Homeland, któremu dodatkowego smaku dodają zaproszeni przez piosenkarkę goście. Poza Lou Reedem, życiowym partnerem Laurie Anderson, w dwóch utworach ("My Right Eye" i chórki w "Another Day in America") pojawia się androgeniczny i obdarzony nieziemskim, anielskim głosem Antony Hegarty. Jednak na tym nie kończy się lista gości z królestwa Homeland.
Bo z ciekawszych i bardziej znanych postaci jest też tutaj legendarny i słynący
z najróżniejszych projektów saksofonista John Zorn oraz Kieran Hebden (znany jako Four Tet) odpowiedzialny za wspomnianą wcześniej rewelacyjną elektronikę.

O utworach napisać można wiele, ale je po prostu trzeba przeżyć. Jak w przypadku dobrej literatury, gdzie nie ma sensu objadać się smakiem streszczeń. Zdradzę, że jest tutaj sporo ciekawych popkulturowych cytatów. Pojawiają się fragmenty z książek, jak na przykład ze Stukostrachów Stephena Kinga, wyczuwam także silnie inspiracje Orwellem. Mniej więcej w połowie tej muzycznej wizji artystka umieściła doskonałą, trwającą ponad jedenaście minut suitę – "Another Day in America". Narratorem tego utworu jest Fenway Bergamot, męskie alter ego Anderson. To "jego" wizerunek znajduje się na okładce płyty.

Na koniec jeszcze słów kilka o oprawie graficznej. Nonsensuch wydał album w pięknym digibooku z grubą, ekskluzywną książeczką. Zestaw został dodatkowo wzbogacony płytą DVD, która zawiera m.in. czterdziestominutowy film dokumentalny o tym jak powstawała muzyczna wizja Homeland.
A już w listopadzie, w chorzowskim Teatrze Rozrywki w ramach festiwalu Ars Cameralis będzie można na żywo zobaczyć artystkę, a także – czego jestem więcej niż pewny – wysłuchać na żywo całego Homeland.

poniedziałek, 6 września 2010

Octahedron, album doceniony po czasie

Są płyty, które doceniamy po czasie. Miałem tak z Third Portishead, teraz bardzo podobne odczucia mam w stosunku do ostatniej płyty The Mars Volta. Album Octahedron, bo o nim mowa na sklepowych półkach pojawił się pod koniec czerwca ubiegłego roku. I... i... wybitnie nie przypadł mi do gustu. Dotychczas za najlepsze osiągnięcie Omara Rodrigueza-Lopeza i Cedrica Bixlera-Zavala (& spółki) wydane pod szyldem TMV uważałem Frances the Mute (2005). Potem było różnie, owszem na poziomie i z klasą, ale bez tego czegoś co rzuca słuchacza na kolana. Ponadto od dnia premiery Frances... zakochałem się w okładce tej płyty - powstałej z ręki legendarnego Storma Thorgersona.

Octahedron jest najspokojniejszym albumem zespołu, co nie jest oczywiście równoznaczne z mało emocjonalnym. Bo braku emocji zarzucić mu nie można. Mało tutaj gitarowych improwizowanych odjazdów, jest to za to album bardzo akustyczny (i spokojny – jak na Mars Voltę), a do tego (też jak na Mars Voltę) – bardzo krótki – 50 minut. I to wszystko jakoś nie specjalnie mi się podobało. Ale, ale... od czego jest czas. Minął rok, wróciłem do tej muzyki i jestem cholernie (przepraszam za słówko) zaskoczony! Płyta jest naprawdę znakomita, mimo iż niełatwa w odbiorze. Aha, jest też tutaj kawałek zatytułowany... "Copernicus". Ciekawe :)

Ciekawe jest również to, o czym zdaje się że pisałem przed weekendem - jesienią wiele rzeczy smakuje naprawdę duuuuużo lepiej.

środa, 25 sierpnia 2010

Laurie Anderson - Homeland

Bezkompromisowa, fantastyczna, genialna... Nie da się tak łatwo napisać recenzji tej płyt. To kolejna dźwiękowo-słowna podróż po Stanach, którą serwuje nam ta ulubienica Lou Reeda. Nowej płyty słucham od dobrych kilku tygodni, czy nawet miesięcy i nie wiem co bardziej mi się podoba. Słowa, muzyka czy całokształt. Płyta do najłatwiejszych nie należy, ale warto przez nią przebrnąć. Dużo dźwiękowych i wokalnych eksperymentów. Jest i Laurie na skrzypcach, w kilku fragmentach pojawia się wspomniany Lou Reed z gitarą czy John "wizjoner" Zorn, tym razem prezentuje bardzo spokojne, wręcz wyciszone oblicze swojego ukochanego instrumentu dętego - saksofonu. Warto kupić bilet na tę podróż po prywatnej ojczyźnie artystki, ale nie spodziewajmy się, że będzie to łatwa i wesoła podróż.
BTW - Homeland to chyba najlepsza płyta Laurie Anderson od czasu albumu Mister Heartbreak, czyli od 1984 roku!

Ocena: 9*/10

* z ogromnym plusem za wydanie: CD+DVD w pięknym digibooku


Laurie Anderson, Homeland, Nonesuch Records, 2010

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Foals - Total Life Forever

Jakimś dziwnym trafem o ostatnich nowościach dowiaduję się z opóźnieniem. Tak było z Chemicals Brothers, o którym wcześniej pisałem, nowym Faithless, Woven Hand... Wynika to chyba z tego, że miłościwie "informujące" media mają wszystko.... dokładnie tam - jak śpiewał Lech Janerka. Ja nie pozostaję im zresztą dłużnym. Więc jedynym źródłem informacji o świeżych płytkach jest Internet no i czasem najbliższe otoczenie. Ale z tym drugim muzycznie nie zawsze jest mi po drodze. Całe szczęście, że tegoroczne nowości są przez duże N i jeszcze większe S - super.
Jedną z takich super nowości, jaka zagościła w moich uszach jest nowy krążek chłopaków z Foals, zatytułowany Total Life Forever. Przed dwoma laty zadebiutowali albumem Antidotes i zrobili niezłe spustoszenie w muzycznym świadku nowych, obiecujących zespołów.
Nowa płyta jest jeszcze bardziej apetyczna od debiutu (sic!). Poza warstwą muzyczną i tekstową duża w tym zasługa produkcji oraz studia. Total Life Forever zostało zarejestrowane w Szwecji (w Svenska Grammofon Studios), a producentem był Luke Smith. To dla mnie największa zagadka, bo debiut produkował David A. Sitek, którego uważam za całkiem zdolnego fachowca konsolety. Smithowi produkcja wyszła naprawdę świetnie, album brzmi klarownie, głęboko; nie zawaham się użyć słowa, że "mięsiście". Jakby powiedział T.S. Eliot: żaden dźwięk nie jest tutaj zmarnowany. Z winyla musi brzmieć jeszcze potężniej. Patrząc na młode zespoły (tutaj średnia wieku to około 24 lat) to nie jest to zjawisko tak powszechne jak mogłoby się wydawać.
Jedenaście utworów, pięćdziesiąt minut muzyki i prawie same, potencjalne przeboje oraz jeden uroczy przerywnik - "Fugue". Słychać tutaj wyraźne inspiracje takimi zespołami jak The Cure, Joy Division, New Order czy nawet U2 i Talking Heads. Ale nie ma mowy o jakimkolwiek kopiowaniu kogokolwiek. Fajne połączenie zadziornego punka z ciut delikatniejszą elektroniką. Spotkałem się z opiniami, że to kolejny zespół nurtu new rave. Cokolwiek to jest... Znaczy się wiem co to jest, ale takie gatunki (ekhem) to wymysły idiotów z "NME". Najlepsze z najlepszych momenty tej płyty to: tytułowe "Total Life Forever", "Spanish Sahara" i "Alabaster".
Ja trafiłem na edycję deluxe, zawierającą jeszcze jeden krążek. Trwa on nieco ponad 25 minut i jest wspaniałym dopełnieniem całości. Zawiera inne wersje utworów, dźwiękowe przerywniki, czyli jednym słowem to co nie weszło na płytę, a... jest naprawdę niezłe i z czego najbardziej radują się fani.
Moja ocena to 8, ale dwa punkty dodaję od serca... bo to płyta nagrana od serca, z dala od komercyjnej chałtury pokroju Lady Gagi. Tak więc klamka zapadła, z czystym sumieniem daje 10/10.
A przy okazji nowej płyty, warto odświeżyć sobie wcześniejszą.
Teraz nie pozostaje nic innego jak włączyć ponownie Total... i czekać dwa lata (oby tylko nie dłużej) na nowe dzieło piątki z Oxfordu.

sobota, 19 czerwca 2010

Porcupine Tree - Atlanta

Słowo wstępu
Jakiś czas temu u Micka Karna, basisty znanego m.in. z zespołu Japan oraz projektu JBK czy współpracy z No-Man, Kate Bush i Gary Numanem (na albumie Dance gra także na saksofonie) zdiagnozowane poważne stadium nowotworu. Niestety leczenie jest bardzo kosztowne, a sam muzyk i jego rodzina boryka się ostatnio z problemami finansowymi.
Kto chce pomóc może wspomóc jego leczenie, przekazując dowolną kwotę. Wszelkie szczegóły znajdują się na stronie Karna. Najłatwiej i najszybciej zrobić to korzystając z systemu PayPal.
Także muzyczni przyjaciele artysty (m.in. Steve Jansen i Midge Ure) zaangażowali się w pomoc. Wytwórnia Burning Shead w specjalnym profilu w serwisie eBay wystawia aukcje z różnymi muzycznymi rarytasami otrzymanymi od artystów. Była m.in. specjalna limitowana edycja Anestethize Porcupine Tree oraz płyta The Resonance Association.

Atlanta
Przed kilkoma dniami, zespół Porcupine Tree opublikował też specjalne koncertowe wydawnictwo zatytułowane Atlanta. Ponad dwugodzinny materiał nagrany podczas koncertu 29 października 2007 roku w klubie Roxy, oczywiście w Atlancie dostępny jest wyłącznie w formie plików mp3 (jakość 320 kbps) i tylko poprzez stronę wytwórni Burning Shed. Kosztuje £8 i wydawnictwo jest o tyle specjalne, że cały dochód zespołu z jego sprzedaży zostanie przeznaczony na walkę Micka Karna z rakiem. Ponadto wytwórnia Burning Shed swoją prowizję z tej dystrybucji przeznaczy na fundację Macmillan Cancer Support.
Zapis koncertu został podzielony na dwie części, tak by było możliwe jego nagranie na płyty CD. Przerwa pomiędzy utworem 8 i 9 została tak wyciszona, aby nagranie na płycie brzmiało profesjonalnie. Oczywiście można słuchać z plików, ale fajne jest sobie całość wypalić i postawić na półce. Tym bardziej, że w pakiecie dostajemy przygotowaną przez Carla Glovera grafikę w formie wysokiej jakości pliku pdf, umożliwiającą samodzielne wydrukowanie okładki.

Muzyka
Koncertu z Atlanty słucha się naprawdę znakomicie. Od kilku dni słucham tego zestawu na zmianę z tym zawartym na wspomnianym wcześniej DVD Anestethize i momentami - chociaż bez obrazu - wypada lepiej. Pod względem utworów oba wydawnictwa są do siebie bardzo podobne. Zresztą pierwotnie to właśnie ten materiał miał zostać wydany jako DVD, dopiero później zapadła decyzja o zmianie na zapis koncertu z holenderskiego Tilburga (zarejestrowany 15 i 16 października 2008 roku). Podoba mi się mix materiału, znakomicie wypada wersja kultowego "Dark Matter".
Dla fanów zespołu prawdziwą gratką jest też pierwszą oficjalna, koncertowa publikacja utworu "A Smart Kid" - jeden z mocniejszych momentów tego występu.
Co tu dużo pisać, warto posłuchać, warto zakupić i pomóc w leczeniu.
Ocena 10/10.
Dobra rozgrzewka tym, którym nie wystarcza ostatnie DVD (lub BluRay) oraz dla tych, którzy wybierają się w przyszłym miesiącu do Łodzi na koncert.
Naprawdę słucha się tego z frajdą (i to podwójną). I miejmy nadzieję, że Mick pokona raka...

Zawartość albumu:
CD 1
1 Fear of a Blank Planet
2 What Happens Now?
3 Sound of Muzak
4 Sentimental
5 Drown With Me
6 Anesthetize
7 Open Car
8 Dark Matter

CD 2
9 Cheating the Polygraph
10 A Smart Kid
11 Blackest Eyes
12 Half-Light
13 Way Out of Here
14 Sleep Together
15 Even Less
16 Halo

piątek, 18 czerwca 2010

M.I.A. - Maya

Pamiętam jak na początku upalnego lata AD 2005 natrafiłem na album Arular. Megakolorowa okładka, wycięty slipcase, pokręcone rytmy z jeszcze bardziej pokręconymi tekstami. Mocna dawka etnicznych brzmień z potężnymi basami runęła z głośników bardziej niż jakakolwiek płyta tamtego roku. Kryła się pod tym pochodząca ze Sri Lanki niewiasta Mathangi "Maya" Arulpragasam. Nieco ponad dwa lata po debiutanckiej płycie ukazał się jej drugi krążek – Kala, który nagrywała między innymi z Timbalandem. Był to sierpień 2007, za oknem było mniej gorąco, ale zawartość Kali rozgrzewała chyba jeszcze bardziej niż Arular.
Artystka na ten rok zaplanowała powrót z nowym materiałem. Premiera nowej płyty za około miesiąc, ale mi było dane zapoznać się z tym materiałem już teraz. Trzecia płyta zatytułowana Maya, a raczej /\/\/\Y/\ na pierwszy rzut ucha jest... dziwna. Na drugi jeszcze bardziej... Nie ma tutaj tak wielu etnicznych i rytmicznych rytmów, które tak dobrze w padały w ucho. Po pierwszym przesłuchaniu czułem się lekko zawiedziony. Przypomniałem sobie co niektórzy mówili, gdy w kwietniu br. M.I.A. wypuściła singiel "Born Free", okraszony dosyć brutalnym i długim (ponad 9 minutowym) wideoklipem. Nie były to najcieplejsze słowa pod adresem tej hip-hopowej damy i jej muzyki. Co bardziej radykalni przewidywali jej rychły koniec. Mnie akurat singiel się spodobał i wpadł w ucho od razu, bardziej niż cała płyta. Odstawiłem ją na jakiś czas i rozpocząłem słuchanie na nowo. I z każdym razem jest lepiej. Teraz, gdy piszę te słowa uważam Maye za kawał naprawdę świetnej, żywej i świeżej muzyki. Płyta wbrew pozorom jest bardziej równa od dwóch poprzedniczek, ale kompletnie od nich inna. Pisząc inna nie mam oczywiście na myśli tego, że M.I.A. wyskoczyła ze swych żółtych bluzeczek oraz zielonych trampek i wskoczywszy w ciężkie, czarne glany zaczęła grać death metal. Nie, możecie być spokojni. Wydaje mi się, iż przysłużyli się temu klubowi producenci, m.in. DJ Diplo i Rusko. To bodajże najbardziej transowy krążek M.I.A., bardziej do kołysania, a mniej do skakania. Przy następnych odsłuchach naprawdę można się nim zachwycić, ale dopiero z czasem okaże się czy nie męczy. Ponieważ nie było jeszcze premiery, słucham z umiarem. Nie chciałbym, aby mi się zawczasu przejadła.
Na koniec zdradzę jeszcze, że wydawnictwo ma mieć niesamowitą oprawę graficzną.

Ogólna ocena 9+/10

czwartek, 17 czerwca 2010

Kilka płytowych propozycji...

... z ostatnich tygodni. A wybór jest trudny. Nowy Current 93 (i to nie jeden: album Baalstorm, Sing Omega, epka i niby-uzupełnienie albumu Haunted Waves, Moving Graves oraz kolaboracja z Andrew Lilesem), trzypłytowa remasterka Disintegration The Cure, Nadja… No i dalej tak można… Ponieważ o tych i nie tylko o tych wydawnictwach piszę na łamach najnowszej "Dawki Muzyki", tutaj przedstawiam nieco inny ranking. Jeśli to w ogóle można nazwać rankingiem. Ot, co.
Apropo - najnowszy, 4 numer wspomnianej "Dawki Muzyki" powinien ukazać się na dniach. Jak wspomniałem, do najnowszej "DM" napisałem kilka tekstów, w tym m.in. wkładkę poświęconą I.E.M. – jednemu z projektów Stevena Wilsona. Wszystko wskazuje na to, że będzie mi dane pisać teksty i kolejnych "Dawek", co jest dla mnie - nie ukrywam - ogromną przyjemnością.

Jeśli jesteśmy już przy I.E.M. (akronim od słów Incredible Expanding Mindfuck) to przed tygodniem, nakładem holenderskiego ToneFloat ukazał się czteropłytowy box, który jest podsumowaniem tego projektu. Wydawnictwo prezentuje się fantastycznie, płytki zapakowane w okładki imitujące repliki płyt winylowych, a całej antologii towarzyszy przepiękny, sześćdziesięcio stropnicowy album zawierający bardzo klimatyczne zdjęcia. Autorem bookletu jest Carl Glover.
Kto nie zna tego oblicza, jak zawsze eklektycznego Wilsona ma teraz, na nowo szansę się z nim zapoznać. Zawartość boxu to wszystkie wydawnictwa jakie zostały nagrane pod tym szyldem: I.E.M. (1996), An Escalator to Christmas (1999), Arcadia Son (2001) i IEM Have Come For Your Children (2001). Muzyka to najogólniej mówiąc nawiązanie do krautrocka lat '60 i '70. Ale spieszyć się trzeba, gdyż box limitowany jest do 2000 sztuk.

Nową płytę wydał też Pan Sonic – Gravitoni, oraz Chemiczni Bracia. O albumie Further The Chemical Brothers dowiedziałem się dosłownie przed kilkoma dniami i nie mam jeszcze wyrobionego zdania. Nie chcę się też sugerować niczyimi odczuciami. Z tego co zdążyłem już zauważyć to panujący pogląd jest jeden: nuda, nuda, nuda... nic się nie dzieje. Zobaczę jak będzie ze mną. Po pierwszym przesłuchani jest nieźle, ale bez rewelacji. Natomiast w około elektronicznych klimatach świeżutkie LCD Soundsystem (This Is Happening) wbiło mnie w fotel, a fotel wraz ze mną w ścianę. To bodajże najlepsza rzecz, jaką od czasu debiutu pod tym szyldem nagrał James Murphy.



Będąc w domu wracam ostatnio do wczesnego SBB i solowego Skrzeka, głównie do winyli. Powrót do dzieciństwa, podobnie jak z wczesnym "Fishowym" Marillionem i... The Rolling Stones. Przyznaje się, że do Stonsów niegdyś się uprzedziłem. Teraz, dokładnie i po kolei słuchając tych płyt nie jest tak źle. Są albumy naprawdę genialne (Out Of Our Heads, Beggars Banquet czy Let It Bleed z genialnym "You Can't Always Get What You Want"), ale I słabe (Exile On Main Street). Chociaż ta ostatnia jest jak zauważyłem bardzo chwalona przez wyznawców Jaggera i spółki. W drodze, podróżując próbowałem przełknąć nową Anathemę, ale wyjątkowo mi nie wchodzi. W zaciszu domowym także. Za to The Never Ending Way Of OrwarriOR izrealskiego Orphaned Land podoba mi się coraz bardziej. Niestety jeszcze nie tak jak poprzednik Mabool: The Story of the Three Sons of Seven.

I na deser zostały dwie naprawdę mocne pozycje:
Scorn - Refuse; Start Fires. Klasycznie, z klasą i agresją jak na Micka przystało. Drugie danie serwowane jest prosto z Australii. Zwie się Pendulum, a album Immersion. Do momentu aż grupa nie zaprosiła do udziału wspomnianego wcześniej Wilosna nie widziałem o jej istnieniu. To ich trzecia studyjna płyta, a gości na krążku jest więcej. Poza liderem Porcupine Tree jest zespół In Flames oraz Liam Howlett z The Prodigy. Przejdźmy do muzyki, bo to prawdziwy koktajl gatunkowy: elektronika, rock, metal, drum and bass, trance, house, dubstep... Jak to brzmi? Kolokwialnie mówiąc – wali na glebę. Dawno nie słyszałem tak dobrej, pokręconej, ale na swój sposób równej muzyki. Z przyjemnością chciałbym zobaczyć ich na żywo. Szok przeżyłem jak dowiedziałem się, że w pierwszym tygodniu sprzedaży jest to najchętniej kupowany krążek na Wyspach Muzycznych. A muzyka ta do najłatwiejszej nie należy. Poważnie.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

The Legendary Pink Dots w Polsce - wrzesień 2010

Obdarzony nieludzkim głosem Prorok Ka-Spel i kultowe Legendarne Różowe Kropki w tym roku ponownie odwiedzą nasz kraj z serią koncertów.

Szczecin - ŚRODA, 22 września
Gdańsk (lub Sopot) - CZWARTEK, 23 września
Bydgoszcz - PIĄTEK, 24 września
Warszawa - SOBOTA 25 września (prawdopodobnie)
Łódź - Niedziela, 26 września
Kraków - Poniedziałek, 27 września
Wrocław - Wtorek, 28 września
Poznań - Środa, 29 września

Wcześniej, bo w lipcu zespół wystąpi na Seven Festival w Węgorzewie.
Warto się wybrać. Sam jestem ciekawy tych koncertów, gdyż LPD występuje obecnie jako trio (Ka-Spel, Silverman i Erik Drost), bez (niestety) Nielsa van Hoorna. Kropkom towarzyszy także dźwiękowiec - Raymond Steeg.