wtorek, 5 lipca 2011

Devo... czyli kolorowe lata '80.



Początek lipca jest jakiś taki nijaki. Zimno, pada, trochę jak w październiku. A pamiętam te upały, gdy przed rokiem w Łodzi gościło na koncercie Porcupine Tree. Siedząc w domu i powoli myślać o wakacyjnych wojażach z chęcią wracam do starych rzecz. Od kilku dni namiętnie słucham zespołu, który – zgadnijcie, dlaczego – kojarzy mi się z klockami. Mowa oczywiście o amerykańskim Devo, legendzie synth-popu. Grupa Devo należy do wykonawców, których można śmiało nazwać pionierami synth-popu. W przeciwieństwie do zdecydowanej większości artystów kojarzonych z tym nurtem.
Pierwszy album Devo, został wydany w 1978 roku, zatytułowany Q: Are We Not Men? A: We Are Devo!, a jego produkcja została powierzona znamienitemu Brianowi Eno. Wydawnictwo przyniósło zespołowi zasłużoną sławę, choć raczej w rockowym undergroundzie. Repertuar stanowiły dość proste utwory, mogące kojarzyć się ze zdobywającym popularność punk rockiem, wykonane w szorstki, zmechanizowany sposób, w oryginalny sposób urozmaicone syntezatorowymi brzmieniami. Na płycie wyróżniały się zwłaszcza utwory „Jocko Homo” – manifest programowy grupy oraz niezwykła, zdeformowana i mocno odarta z oryginału wersja „(I Can't Get No) Satisfaction” The Rolling Stones, która przyniosła grupie pierwszy wielki przebój. Członkowie zespołu występowali ubrani w jednakowe, żółte kombinezony i ciemne okulary, ponadto w materiałach promocyjnych Mark pojawiał się w przebraniu małpy – wszystko służyło podkreśleniu przekazywanych treści. Krytycy reagowali różnie, pojawiały się nawet – zupełnie chybione – oskarżenia o faszyzm. Futurystyczne przebrania i odhumanizowana muzyka oraz intrygujące teksty nie stanowiły jednak propagandy technicyzacji, lecz były – pomimo sporej dawki humoru w twórczości zespołu – formą ataku na współczesne amerykańskie społeczeństwo, zniewolone przez zdobycze techniki. Tak czy inaczej, niewątpliwie Devo byli jedną z najoryginalniejszych grup amerykańskich tamtego okresu.

W 1979 roku ukazała się druga płyta zespołu, zaś trzeci album – Freedom of Choice z 1980 roku okazał się największym sukcesem komercyjnym grupy. Bez wątpienia zaważył na tym fakt zwrócenia się zespołu w kierunku bardziej synth-popowym niż dotychczas, ponadto z czasem teksty grupy coraz chętniej podejmowały temat miłości – ukazanej jednak na ogół w dość przewrotny sposób, jako źródło konfliktów bądź frustracji seksualnych. Wielkim sukcesem okazał się zwłaszcza singiel „Whip It” – jedyny właściwie utwór, którym Devo zaistniało na dłużej w masowej świadomości; w późniejszym okresie także dzięki kontrowersyjnemu (Mark zdejmujący kobiecie części garderoby przy pomocy bicza) teledyskowi często emitowanemu w MTV. Do mocniejszych fragmentów całości należały też piosenki „Girl U Want” i „Freedom of Choice”. W tym okresie zmienił się też, nie po raz pierwszy zresztą, wygląd muzyków – nosili oni czarne kombinezony i czerwone nakrycia głowy przypominające plastikowe doniczki (mi przypominają stożkowe klocki), z którymi do dziś są kojarzeni. Ten okres w twórczości grupy został upamiętniony także koncertowym mini-albumem Dev-o Live.

Album jest naprawdę rewelacyjny, polecam posłuchać. To były naprawdę świetne czasy, a szeroko rozumiana muzyka popularna miała inny poziom. Obecnie dostrzegam coraz powszechniejszą dekonstrukcje melodii na rzecz prostackich rytmów, czego świetnym przykładem są ostatnie płyty Black Eyed Peas czy „twórczość” Lady Gagi.
Wracając do Devo – zespół wydał jeszcze potem kilka bardzo dobrych płyt studyjnych, z początkiem lat ’90 grupa bardzo ograniczyła wspólną działalność. Od czasu do czasu występowali na koncertach. Na szczęście w ubiegłym roku panowie powrócili z bardzo przyzwoitym materiałem Something For Everybody.



Na deser wspomniany cover Stonsów:



poniedziałek, 4 lipca 2011

Yes, Yes, Yes...

Fly From Here. Nie liczyłem na kontynuację Going For The One, a w najbardziej fantazyjnych i nietrzeźwych stanach nawet nie pomyślałem o Fragile oraz Dramie – z uwagi na udział Trevora Horna. Z jednej strony byłem ciekawy nowej płyty, ale z drugiej obawiałem się, że nie będzie to dobry powrót i nikomu – a zwłaszcza muzykom, na dobre to nie wyjdzie.
Już po pierwszym zapoznaniu uspokoiłem się, bo na szczęście nie jest to powrót w stylu Go Away White (2008) Bauhaus i jest lepiej niż z ostatnimi wydawnictwami Van der Graaf Generator.
Cały mój tekst znajduje się na Artrock.pl.

sobota, 2 lipca 2011

Tim Hecker - Ravedeath, 1972

Genialna płyta! Co powiedzieć więcej? Proszę koniecznie posłuchać. Tutaj jest moja recenzja. Ravedeath, 1972 to jedno z najciekawszych, najbardziej wartościowych i spójnych wydawnictw ambientowych jakie było mi dane usłyszeć w ostatnim czasie. A Tim Hecker, pewnie trochę nieświadomie nagrał bodajże jak na razie swój najlepszy materiał, zarazem tak inny od wcześniejszych autorskich dokonań.