poniedziałek, 28 czerwca 2010

Foals - Total Life Forever

Jakimś dziwnym trafem o ostatnich nowościach dowiaduję się z opóźnieniem. Tak było z Chemicals Brothers, o którym wcześniej pisałem, nowym Faithless, Woven Hand... Wynika to chyba z tego, że miłościwie "informujące" media mają wszystko.... dokładnie tam - jak śpiewał Lech Janerka. Ja nie pozostaję im zresztą dłużnym. Więc jedynym źródłem informacji o świeżych płytkach jest Internet no i czasem najbliższe otoczenie. Ale z tym drugim muzycznie nie zawsze jest mi po drodze. Całe szczęście, że tegoroczne nowości są przez duże N i jeszcze większe S - super.
Jedną z takich super nowości, jaka zagościła w moich uszach jest nowy krążek chłopaków z Foals, zatytułowany Total Life Forever. Przed dwoma laty zadebiutowali albumem Antidotes i zrobili niezłe spustoszenie w muzycznym świadku nowych, obiecujących zespołów.
Nowa płyta jest jeszcze bardziej apetyczna od debiutu (sic!). Poza warstwą muzyczną i tekstową duża w tym zasługa produkcji oraz studia. Total Life Forever zostało zarejestrowane w Szwecji (w Svenska Grammofon Studios), a producentem był Luke Smith. To dla mnie największa zagadka, bo debiut produkował David A. Sitek, którego uważam za całkiem zdolnego fachowca konsolety. Smithowi produkcja wyszła naprawdę świetnie, album brzmi klarownie, głęboko; nie zawaham się użyć słowa, że "mięsiście". Jakby powiedział T.S. Eliot: żaden dźwięk nie jest tutaj zmarnowany. Z winyla musi brzmieć jeszcze potężniej. Patrząc na młode zespoły (tutaj średnia wieku to około 24 lat) to nie jest to zjawisko tak powszechne jak mogłoby się wydawać.
Jedenaście utworów, pięćdziesiąt minut muzyki i prawie same, potencjalne przeboje oraz jeden uroczy przerywnik - "Fugue". Słychać tutaj wyraźne inspiracje takimi zespołami jak The Cure, Joy Division, New Order czy nawet U2 i Talking Heads. Ale nie ma mowy o jakimkolwiek kopiowaniu kogokolwiek. Fajne połączenie zadziornego punka z ciut delikatniejszą elektroniką. Spotkałem się z opiniami, że to kolejny zespół nurtu new rave. Cokolwiek to jest... Znaczy się wiem co to jest, ale takie gatunki (ekhem) to wymysły idiotów z "NME". Najlepsze z najlepszych momenty tej płyty to: tytułowe "Total Life Forever", "Spanish Sahara" i "Alabaster".
Ja trafiłem na edycję deluxe, zawierającą jeszcze jeden krążek. Trwa on nieco ponad 25 minut i jest wspaniałym dopełnieniem całości. Zawiera inne wersje utworów, dźwiękowe przerywniki, czyli jednym słowem to co nie weszło na płytę, a... jest naprawdę niezłe i z czego najbardziej radują się fani.
Moja ocena to 8, ale dwa punkty dodaję od serca... bo to płyta nagrana od serca, z dala od komercyjnej chałtury pokroju Lady Gagi. Tak więc klamka zapadła, z czystym sumieniem daje 10/10.
A przy okazji nowej płyty, warto odświeżyć sobie wcześniejszą.
Teraz nie pozostaje nic innego jak włączyć ponownie Total... i czekać dwa lata (oby tylko nie dłużej) na nowe dzieło piątki z Oxfordu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz