Są płyty, które doceniamy po czasie. Miałem tak z Third Portishead, teraz bardzo podobne odczucia mam w stosunku do ostatniej płyty The Mars Volta. Album Octahedron, bo o nim mowa na sklepowych półkach pojawił się pod koniec czerwca ubiegłego roku. I... i... wybitnie nie przypadł mi do gustu. Dotychczas za najlepsze osiągnięcie Omara Rodrigueza-Lopeza i Cedrica Bixlera-Zavala (& spółki) wydane pod szyldem TMV uważałem Frances the Mute (2005). Potem było różnie, owszem na poziomie i z klasą, ale bez tego czegoś co rzuca słuchacza na kolana. Ponadto od dnia premiery Frances... zakochałem się w okładce tej płyty - powstałej z ręki legendarnego Storma Thorgersona.
Octahedron jest najspokojniejszym albumem zespołu, co nie jest oczywiście równoznaczne z mało emocjonalnym. Bo braku emocji zarzucić mu nie można. Mało tutaj gitarowych improwizowanych odjazdów, jest to za to album bardzo akustyczny (i spokojny – jak na Mars Voltę), a do tego (też jak na Mars Voltę) – bardzo krótki – 50 minut. I to wszystko jakoś nie specjalnie mi się podobało. Ale, ale... od czego jest czas. Minął rok, wróciłem do tej muzyki i jestem cholernie (przepraszam za słówko) zaskoczony! Płyta jest naprawdę znakomita, mimo iż niełatwa w odbiorze. Aha, jest też tutaj kawałek zatytułowany... "Copernicus". Ciekawe :)
Ciekawe jest również to, o czym zdaje się że pisałem przed weekendem - jesienią wiele rzeczy smakuje naprawdę duuuuużo lepiej.
autor Ł.M. korekta J.P-M :P
OdpowiedzUsuń:P tak to jest jak jest "jeden edytor w domu" ;) nie mniej dzięki za cenną wskazówkę :)
OdpowiedzUsuń