środa, 22 września 2010

Brendan Perry – Ark

...czyli solowy powrót lidera Dead Can Dance.

Śmiało można nazwać rok 2010 rokiem powrotów, wielkich powrotów. Nowy albumy wydali już między innymi Mark Almond, Sade, Laurie Anderson, a teraz Brendan Perry. Jedenaście lat przyszło nam czekać na drugi solowy album tego muzyka. Po sukcesach płyt Dead Can Dance jego pierwsze dzieło Eye of the Hunter zostało przyjęte dość chłodno. Chociaż szczerze powiedziawszy, nie jest to dla mnie do końca zrozumiałe, bo jest to bardzo dobry album, podobnie jak najnowszy Ark, choć jeśli ktoś się tutaj spodziewa jakichś wielkich muzycznych rewolucji i dźwiękowego suspensu, temu radzę się wstrzymać.

Można odnieść wrażenie, że artysta zatoczył swoiste koło. Oddalił się nieco od neofolkowej otoczki znanej z poprzedniego albumu, a zwrócił się z powrotem w kierunku dark wave'u, czyli do swoich prawdziwych korzeni. Jak wspominałem, wyszło mu to całkiem przyzwoicie. Album jest mroczny i dosyć szczelnie wypełniony hipnotyzującymi wokalizami Perry'ego. Ark nawiedzony jest też duchami "Martwych Potrafiących Tańczyć" (Dead Can Dance), lecz nie przyrównałbym go do żadnego albumu tego kultowego zespołu. Słychać, że artysta nie stoi w miejscu, że inspiruje się nowymi brzmieniami i trendami muzycznymi. Pobrzmiewają tutaj dubowe czy trip-hopowe eksperymenty, których wydaje mi się, iż nie powstydziliby się Mssive Attack, jedni z prekursorów tego gatunku. W przeciwieństwie do poprzedniej płyty, która prawie w całości oparta jest na żywych instrumentach, w nagraniu nowego materiału wykorzystane zostały dźwięki, pochodzące głównie z samplerów i syntezatorów. Jak można się dowiedzieć ze specjalnego filmu udostępnionego przed premierą na stronie internetowej artysty, był to zabieg celowy, którego zamysł opierał się na wykreowaniu neutralnego elektronicznego pejzażu dźwiękowego, który odzwierciedliłby współczesny świat, zdominowany techniką, świat uzależniony od maszyn.

Jest to z całą pewnością dystopijna wizja świata, z powracającymi motywami utraty tożsamości, alienacji, wojny, czy zagrożeń środowska naturalnego. Lecz z drugiej strony, zwłaszcza tej tekstowej wydawnictwo Ark jest również nośnikiem optymizmu i nadziei co do przyszłości współczesnego świata.
Na nowym krążku zawierającym osiem oryginalnych kompozycji pojawiają się dwa utwory: otwierający płytę "Babylon" i zamykający ją "Crescent", które pierwotnie skomponowane zostały przez Brendana Perry, w związku z Dead Can Dance Reunion Tour z 2005 roku.

Boli mnie fakt, że część z dawnych fanów "Umarłych..." jest nieco uprzedzona do solowych wydawnictw ich członków. Na marginesie przypominam, że druga połowa DCD czyli Lisa Gerrard nagrała w ostatnich latach dwa rewelacyjne albumy (studyjny i koncertowy) z Klausem Schulze. Ark traktowane jest niestety trochę po macoszemu, a jestem pewny, że gdyby całość została sygnowana trzema magicznymi literkami, od razu zostałaby uznana za arcydzieło... Jest o niesprawiedliwe i wydaje mi się, że szkoda czasu na zastanawianie się czy to Perry i Gerrard osobno czy może razem. Podobnie zresztą jak nie ma sensu deliberowanie nad tym czy Marillion było lepsze z Fishem czy Hogarthem, albo kto był lepszym wokalistą Genesis: Gabriel, Colins czy może Wilson. To inni ludzie, inne spojrzenie i co za tym idzie muzyka. Każdej płycie warto dać szansę, wysłuchać jej i dopiero potem ocenić. Bo po co się niepotrzebnie uprzedzać?

wtorek, 14 września 2010

Amerykański sen niepowtarzalnej Laurie

O nowej płycie Laurie Anderson już troszeczkę pisałem. Jednakże nie daje mi ona spokoju.
Ojczyzna własna, czyli bezkompromisowa podróż po Ameryce...

Mowa oczywiście o Homeland, najnowszym wydawnictwie Laurie Anderson. Ponad dziesięć lat przyszło nam czekać na jej nowe dzieło. Ten album ukazał się przed kilkoma tygodniami, ale grzechem i to dużym byłoby pisać o takiej płycie dwa dni po premierze. To jeden z tych albumów, które wymagają skupienia i kilku podejść. Tylko wtedy smakują najlepiej i stają się wyraziste. Tym razem piosenkarka i zarazem performerka (a także reżyserka, rzeźbiarka, lista jej profesji jest naprawdę długa) zabiera nas w podróż po współczesnej Ameryce, po swojej ojczyźnie. Wizji tak doskonałej i dopracowanej, a nawet ośmielę się stwierdzić, że wręcz dopieszczonej zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej sygnowanej jej nazwiskiem nie mieliśmy od ponad szesnastu lat, od albumu Bright Red (rok 1994). Homeland jest przede wszystkim także o niebo lepszy od poprzedniego wydawnictwa. Dzisiaj z całą odpowiedzialnością jestem wstanie przyznać, że najnowsza płyta swym poziomem dorównuje chyba tylko albumowi Mister Heartbreak z roku 1984.

Album zaskakuje swym brzmieniem, sporo tutaj elektroniki i przesterowanych skrzypiec, w których Anderson tak się lubuje. Słychać też, że artystka jest w świetnej formie wokalnej, co ciekawe, bo mimo upływu lat i pod tym względem jest lepiej, niż na ostatnich albumach. Wiem, wiem, że kobietom wieku się nie wypomina, ale Anderson ma ponad 60 lat, lecz formę i pomysły jak niejedna nastolatka! Jestem pełen podziwu dla świeżości Homeland, któremu dodatkowego smaku dodają zaproszeni przez piosenkarkę goście. Poza Lou Reedem, życiowym partnerem Laurie Anderson, w dwóch utworach ("My Right Eye" i chórki w "Another Day in America") pojawia się androgeniczny i obdarzony nieziemskim, anielskim głosem Antony Hegarty. Jednak na tym nie kończy się lista gości z królestwa Homeland.
Bo z ciekawszych i bardziej znanych postaci jest też tutaj legendarny i słynący
z najróżniejszych projektów saksofonista John Zorn oraz Kieran Hebden (znany jako Four Tet) odpowiedzialny za wspomnianą wcześniej rewelacyjną elektronikę.

O utworach napisać można wiele, ale je po prostu trzeba przeżyć. Jak w przypadku dobrej literatury, gdzie nie ma sensu objadać się smakiem streszczeń. Zdradzę, że jest tutaj sporo ciekawych popkulturowych cytatów. Pojawiają się fragmenty z książek, jak na przykład ze Stukostrachów Stephena Kinga, wyczuwam także silnie inspiracje Orwellem. Mniej więcej w połowie tej muzycznej wizji artystka umieściła doskonałą, trwającą ponad jedenaście minut suitę – "Another Day in America". Narratorem tego utworu jest Fenway Bergamot, męskie alter ego Anderson. To "jego" wizerunek znajduje się na okładce płyty.

Na koniec jeszcze słów kilka o oprawie graficznej. Nonsensuch wydał album w pięknym digibooku z grubą, ekskluzywną książeczką. Zestaw został dodatkowo wzbogacony płytą DVD, która zawiera m.in. czterdziestominutowy film dokumentalny o tym jak powstawała muzyczna wizja Homeland.
A już w listopadzie, w chorzowskim Teatrze Rozrywki w ramach festiwalu Ars Cameralis będzie można na żywo zobaczyć artystkę, a także – czego jestem więcej niż pewny – wysłuchać na żywo całego Homeland.

niedziela, 12 września 2010

The Doors - historia nieopowiedziana

Wczoraj, w samo południe wspólnie z Adamem wybraliśmy do kina. Biorąc pod uwagę porę dnia, tłumów nie należało się spodziewać. A to jest na pewno na plus. Z małym opóźnieniem (jak to w Polsce bywa), ale dobrze że w ogóle zobaczyliśmy When You're Strange Toma DiCillo. Polski tytuł to The Doors - historia nieopowiedziana i od razu wiadomo o co i o kogo chodzi. Premiera filmu odbyła się w 2009 roku i od razu został nagrodzony na kilku znaczących festiwalach (m.in. Sundance Film Festival). The Doors... jest to półtorej godzinny dokument o jednym z ciekawszych zespołów w historii rocka, a przede wszystkim o geniuszu jego wokalisty - Jima Morrisona.
Obraz jest chronologicznym zapisem narodzin kolejnych z sześciu przełomowych albumów studyjnych, nagranych w ciągu zaledwie pięciu lat oraz elektryzujących występów na żywo. Unikatowy materiał utrzymany w nurcie cinéma vérité przybliża realia ich twórczej współpracy oraz życia prywatnego. Reżyserowi udało się dotrzeć do archiwalnych i nigdy wcześniej niepublikowanych materiałów. Narratorem po filmowym świecie The Doors jest Johny Deep. Jeśli kogoś choć trochę interesuje muzyka lat '60 to naprawdę polecam wybrać się na seans. Na DVD na razie nie ma co liczyć (chyba, że z US ale co za tym idzie w regionie 1), więc warto rozejrzeć się po repertuarze najbliższego kina (najlepiej studyjnego).

poniedziałek, 6 września 2010

Octahedron, album doceniony po czasie

Są płyty, które doceniamy po czasie. Miałem tak z Third Portishead, teraz bardzo podobne odczucia mam w stosunku do ostatniej płyty The Mars Volta. Album Octahedron, bo o nim mowa na sklepowych półkach pojawił się pod koniec czerwca ubiegłego roku. I... i... wybitnie nie przypadł mi do gustu. Dotychczas za najlepsze osiągnięcie Omara Rodrigueza-Lopeza i Cedrica Bixlera-Zavala (& spółki) wydane pod szyldem TMV uważałem Frances the Mute (2005). Potem było różnie, owszem na poziomie i z klasą, ale bez tego czegoś co rzuca słuchacza na kolana. Ponadto od dnia premiery Frances... zakochałem się w okładce tej płyty - powstałej z ręki legendarnego Storma Thorgersona.

Octahedron jest najspokojniejszym albumem zespołu, co nie jest oczywiście równoznaczne z mało emocjonalnym. Bo braku emocji zarzucić mu nie można. Mało tutaj gitarowych improwizowanych odjazdów, jest to za to album bardzo akustyczny (i spokojny – jak na Mars Voltę), a do tego (też jak na Mars Voltę) – bardzo krótki – 50 minut. I to wszystko jakoś nie specjalnie mi się podobało. Ale, ale... od czego jest czas. Minął rok, wróciłem do tej muzyki i jestem cholernie (przepraszam za słówko) zaskoczony! Płyta jest naprawdę znakomita, mimo iż niełatwa w odbiorze. Aha, jest też tutaj kawałek zatytułowany... "Copernicus". Ciekawe :)

Ciekawe jest również to, o czym zdaje się że pisałem przed weekendem - jesienią wiele rzeczy smakuje naprawdę duuuuużo lepiej.

niedziela, 5 września 2010

Miejsca, miejsca...

Niech ktoś powie, że nie jest pięknie...




A tak na marginesie - małymi kroczkami zbliża się jesień. Żółte, czerwone, brązowe liście, zapach palonego drewna, spadające z drzew kasztany... Mimo, że to może nie jest najcieplejsza pora roku, to właśnie chyba jesień lubię najbardziej. Póki co, cieszmy się ostatnimi dniami (tego dziwnego) lata.

sobota, 4 września 2010

Massive Attack i genialny soundtrack

Massive Attack. Danny The Dogs. Dawno nie słuchałem tego albumu. Dzisiaj włączyłem. Idealnie na sobotni wieczór. I wiecie co? Brakuje takich ścieżek dźwiękowych do filmów. Zresztą w sklepach półki, które opisane są jako O.S.T. są coraz to szczuplejsze. Albo nagrywa się do filmów jakąś chałturę z samych megapoppowowych przebojów, albo na wskroś patetyczne i symfoniczne utwory. Nie to, żebym to było złe. To znaczy to drugie, bo pierwszego nie znoszę po stokroć. Ale szczerze przyznam, że brakuje takich klimatycznych albumów zawierających muzyczną ilustrację obrazu. Chyba już zapomniano o roli ścieżko dźwiękowej do filmu. Sorcerer Tangerine Dream, More, Zambriskie Point Pink Floyd, Ascenseur pour l'échafaud Milesa Davisa, muzyka z filmów Davida Lyncha... Jutro niedziela. Zrobię sobie dzień z muzyką filmową. Dobrej nocy!

środa, 1 września 2010

Jiří Gruša - Kwestionariusz, czyli czytania ciąg dalszy

Dziś pierwszy września. Data o której wiele można by napisać. Od pierwszego września chyba gorszy był tylko 17 września - tegoż samego roku 1939. Ale dzisiaj nie o wojnie, nie o roku szkolnym, który to dzisiaj się rozpoczyna. Będzie o literaturze. Jak patrzę na blog to ostatnio chyba częściej sięgam po tę dziedzinę sztuki niż muzykę. Muzycznie ostatnio zatopiłem się głownie w dźwiękach dyskografii Sade oraz The Mars Volta. Kontrastowo? No i dobrze. Wakacyjne podróże, pogoda, a także i tak, obecna już niemalże jesienna aura sprzyja czytaniu. Wracam trochę do starszych rzeczy, już wcześniej czytanych: "Weiser Dawidek", "Demian" czy "Portret artysty w czasów młodości". Będąc ostatnio w bibliotece, gdy przechadzałem się pomiędzy gęsto pnącymi się ku górze regałami natknąłem się na literaturę czeską. Całkiem przypadkowo (ale podobno nie ma przypadków) wzrok mój i ręka moja uchwyciła "Kwestionariusz". Książka autorstwa Jiří Grušy (rocznik 1938), pierwotnie wydana w 1975 roku. Autora nie znam, ale nim przeczytałem zamieszczoną na tyle okładki tzw. "śmigawkę" już zdecydowałem, że ją biorę. Ponadto dodatkową rekomendacją może być fakt, iż pozycję tę wydało warszawskie wydawnictwo Twój Styl w serii Wielki Wóz - podobnie jak jedno z ostatnich wydań "Zasypie wszystko zawieje"... - Włodzimierza Odojewskiego.

Powieść jednego z wybitnych czeskich prozaików (Gruša jest także poetą i krytykiem literackim, oraz tłumaczem literatury niemieckojęzycznej; po 1989 został dyplomatą), została napisana w 1975 r. przed 'aksamitną rewolucją'. Nie mogła ukazać się w żadnym oficjalnym wydawnictwie w Czechach (wydała ją emigracyjna oficyna wyd. w Toronto). Przełożona została na wiele języków, w tym na angielski, niemiecki, francuski, szwedzki (w Polsce wydana po raz pierwszy w 1987 roku, nakładem Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA). Tytułowy kwestionariusz osobowy, wypełniany po raz n-ty przez narratora w latach 70. Jako załącznik do podania o pracę, staje się pretekstem do opowieści o Czechach współczesnych. Perspektywa małego miasteczka odbija losy całego kraju; nie rezygnując ze swej suwerennej wizji i artystycznej gry, potrafi Gruša dobrze oddać rzeczywisty, otaczający go świat. Powieść utrzymana jest w tonacji liryczno-groteskowej, gdzie hrabalowski realizm szczegółu łączy się z nadrealistycznymi obrazami, gdzie momenty humorystyczne przeplatają się z tragicznymi, a teraźniejszość łączy się z przeszłością.

Ciekawe? Opis nie oddaje tego nawet w połowie. Książka jest fantastyczna, czyta się ją jednym tchem. Poprzez pisanie narratora w pierwszej osobie momentami mamy wrażenie, że to książka o nas. Bo poza Czechami lat przedwojennych, lat niemieckiej okupacji, i lat kiedy podobnie jak w Polsce panował tam totalitarny reżim komunistyczny to przede wszystkim książka o życiu młodego człowieka. Wiele perypetii bohatera przydarzyło się i nam, czytelnikom (szczególnie płci męskiej). Nie ma sensu zdradzać wszystkiego, ale pewnym jest, że kto zdecyduje się, aby sięgnąć po tę powieść szybko się od niej nie oderwie. Wydaje mi się, że czytam dość dużo, tzn. tyle na ile pozwala czas, ale dawno nie czytałem tak rewelacyjnej książki. Książki, której w zasadzie się nie czyta, a... pochłania.


Jiří Gruša, Kwestionariusz, czyli modlitwa za pewne miasto i przyjaciela, tytuł oryginalny: Dotazník, wydawnictwo Twój Styl, 2003