Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nowa plyta. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nowa plyta. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 września 2010

Amerykański sen niepowtarzalnej Laurie

O nowej płycie Laurie Anderson już troszeczkę pisałem. Jednakże nie daje mi ona spokoju.
Ojczyzna własna, czyli bezkompromisowa podróż po Ameryce...

Mowa oczywiście o Homeland, najnowszym wydawnictwie Laurie Anderson. Ponad dziesięć lat przyszło nam czekać na jej nowe dzieło. Ten album ukazał się przed kilkoma tygodniami, ale grzechem i to dużym byłoby pisać o takiej płycie dwa dni po premierze. To jeden z tych albumów, które wymagają skupienia i kilku podejść. Tylko wtedy smakują najlepiej i stają się wyraziste. Tym razem piosenkarka i zarazem performerka (a także reżyserka, rzeźbiarka, lista jej profesji jest naprawdę długa) zabiera nas w podróż po współczesnej Ameryce, po swojej ojczyźnie. Wizji tak doskonałej i dopracowanej, a nawet ośmielę się stwierdzić, że wręcz dopieszczonej zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej sygnowanej jej nazwiskiem nie mieliśmy od ponad szesnastu lat, od albumu Bright Red (rok 1994). Homeland jest przede wszystkim także o niebo lepszy od poprzedniego wydawnictwa. Dzisiaj z całą odpowiedzialnością jestem wstanie przyznać, że najnowsza płyta swym poziomem dorównuje chyba tylko albumowi Mister Heartbreak z roku 1984.

Album zaskakuje swym brzmieniem, sporo tutaj elektroniki i przesterowanych skrzypiec, w których Anderson tak się lubuje. Słychać też, że artystka jest w świetnej formie wokalnej, co ciekawe, bo mimo upływu lat i pod tym względem jest lepiej, niż na ostatnich albumach. Wiem, wiem, że kobietom wieku się nie wypomina, ale Anderson ma ponad 60 lat, lecz formę i pomysły jak niejedna nastolatka! Jestem pełen podziwu dla świeżości Homeland, któremu dodatkowego smaku dodają zaproszeni przez piosenkarkę goście. Poza Lou Reedem, życiowym partnerem Laurie Anderson, w dwóch utworach ("My Right Eye" i chórki w "Another Day in America") pojawia się androgeniczny i obdarzony nieziemskim, anielskim głosem Antony Hegarty. Jednak na tym nie kończy się lista gości z królestwa Homeland.
Bo z ciekawszych i bardziej znanych postaci jest też tutaj legendarny i słynący
z najróżniejszych projektów saksofonista John Zorn oraz Kieran Hebden (znany jako Four Tet) odpowiedzialny za wspomnianą wcześniej rewelacyjną elektronikę.

O utworach napisać można wiele, ale je po prostu trzeba przeżyć. Jak w przypadku dobrej literatury, gdzie nie ma sensu objadać się smakiem streszczeń. Zdradzę, że jest tutaj sporo ciekawych popkulturowych cytatów. Pojawiają się fragmenty z książek, jak na przykład ze Stukostrachów Stephena Kinga, wyczuwam także silnie inspiracje Orwellem. Mniej więcej w połowie tej muzycznej wizji artystka umieściła doskonałą, trwającą ponad jedenaście minut suitę – "Another Day in America". Narratorem tego utworu jest Fenway Bergamot, męskie alter ego Anderson. To "jego" wizerunek znajduje się na okładce płyty.

Na koniec jeszcze słów kilka o oprawie graficznej. Nonsensuch wydał album w pięknym digibooku z grubą, ekskluzywną książeczką. Zestaw został dodatkowo wzbogacony płytą DVD, która zawiera m.in. czterdziestominutowy film dokumentalny o tym jak powstawała muzyczna wizja Homeland.
A już w listopadzie, w chorzowskim Teatrze Rozrywki w ramach festiwalu Ars Cameralis będzie można na żywo zobaczyć artystkę, a także – czego jestem więcej niż pewny – wysłuchać na żywo całego Homeland.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Foals - Total Life Forever

Jakimś dziwnym trafem o ostatnich nowościach dowiaduję się z opóźnieniem. Tak było z Chemicals Brothers, o którym wcześniej pisałem, nowym Faithless, Woven Hand... Wynika to chyba z tego, że miłościwie "informujące" media mają wszystko.... dokładnie tam - jak śpiewał Lech Janerka. Ja nie pozostaję im zresztą dłużnym. Więc jedynym źródłem informacji o świeżych płytkach jest Internet no i czasem najbliższe otoczenie. Ale z tym drugim muzycznie nie zawsze jest mi po drodze. Całe szczęście, że tegoroczne nowości są przez duże N i jeszcze większe S - super.
Jedną z takich super nowości, jaka zagościła w moich uszach jest nowy krążek chłopaków z Foals, zatytułowany Total Life Forever. Przed dwoma laty zadebiutowali albumem Antidotes i zrobili niezłe spustoszenie w muzycznym świadku nowych, obiecujących zespołów.
Nowa płyta jest jeszcze bardziej apetyczna od debiutu (sic!). Poza warstwą muzyczną i tekstową duża w tym zasługa produkcji oraz studia. Total Life Forever zostało zarejestrowane w Szwecji (w Svenska Grammofon Studios), a producentem był Luke Smith. To dla mnie największa zagadka, bo debiut produkował David A. Sitek, którego uważam za całkiem zdolnego fachowca konsolety. Smithowi produkcja wyszła naprawdę świetnie, album brzmi klarownie, głęboko; nie zawaham się użyć słowa, że "mięsiście". Jakby powiedział T.S. Eliot: żaden dźwięk nie jest tutaj zmarnowany. Z winyla musi brzmieć jeszcze potężniej. Patrząc na młode zespoły (tutaj średnia wieku to około 24 lat) to nie jest to zjawisko tak powszechne jak mogłoby się wydawać.
Jedenaście utworów, pięćdziesiąt minut muzyki i prawie same, potencjalne przeboje oraz jeden uroczy przerywnik - "Fugue". Słychać tutaj wyraźne inspiracje takimi zespołami jak The Cure, Joy Division, New Order czy nawet U2 i Talking Heads. Ale nie ma mowy o jakimkolwiek kopiowaniu kogokolwiek. Fajne połączenie zadziornego punka z ciut delikatniejszą elektroniką. Spotkałem się z opiniami, że to kolejny zespół nurtu new rave. Cokolwiek to jest... Znaczy się wiem co to jest, ale takie gatunki (ekhem) to wymysły idiotów z "NME". Najlepsze z najlepszych momenty tej płyty to: tytułowe "Total Life Forever", "Spanish Sahara" i "Alabaster".
Ja trafiłem na edycję deluxe, zawierającą jeszcze jeden krążek. Trwa on nieco ponad 25 minut i jest wspaniałym dopełnieniem całości. Zawiera inne wersje utworów, dźwiękowe przerywniki, czyli jednym słowem to co nie weszło na płytę, a... jest naprawdę niezłe i z czego najbardziej radują się fani.
Moja ocena to 8, ale dwa punkty dodaję od serca... bo to płyta nagrana od serca, z dala od komercyjnej chałtury pokroju Lady Gagi. Tak więc klamka zapadła, z czystym sumieniem daje 10/10.
A przy okazji nowej płyty, warto odświeżyć sobie wcześniejszą.
Teraz nie pozostaje nic innego jak włączyć ponownie Total... i czekać dwa lata (oby tylko nie dłużej) na nowe dzieło piątki z Oxfordu.