czwartek, 21 października 2010

Jest już "Places"!

Z przjemnością donoszę iż dzisiaj odebrałem z drukarni okładki do naszego nowego albumu Places. Część płytek jest już skonfekcjonowana i od jutra zaczynam wysyłkę. Reszta zamówień zostanie zrealizowana w najbliższy poniedziałek, w dniu premiery. Serdecznie zapraszamy. Album można zamawiać na stronie Larch Records, klikając tutaj.










Jak Wam się podoba? :)

środa, 20 października 2010

The Legendary Pink Dots - Seconds Late For The Brighton Line

W pierwszym tygodniu października ukazał się nowy bodajże 27 studyjny album The Legendary Pink Dots zatytułowany Seconds Late For The Brighton Line. Chyba 27, bo długo liczyłem płyty Kropek na swojej półce. Gdy pominąłem single, EP’ki, wydawnictwa zbiorowe, kompilacje i płyty koncertowe to stanęło na liczbie 27 (słownie: dwadzieścia siedem). Jeśli coś przeoczyłem to bardzo przepraszam, ale określenie ilości nagrań w przypadku tego zespołu, podobnie jak np. Nurse With Wound jest niemalże niemożliwe.
Legendarne Różowe Kropki to brytyjsko-holenderska grupa, która głównie za sprawą nieodżałowanego Tomka Beksińskiego ma w naszym kraju sporą grupę fanów – a raczej wyznawców. Prawda jest taka, że ten zespół albo się kocha i kocha jego muzykę, albo... się go nie znosi, przede wszystkim za sprawą wokalisty-proroka Edwarda Ka-Spela obdarzonego jak sam mówi "nieludzkim głosem".

Przez skład "Kropek" przewinęło się plus minus około trzydziestu osób. Od początku ich trzon stanowi wspomniany Edward Ka-Spel oraz klawiszowiec Phil Knight bardziej znany jako The Silverman. Aktualnie w składzie znajduje się jeszcze znakomity holenderski gitarzysta Erik Drost, wcześniej znany m.in. z formacji Girlfriends oraz dźwiękowiec Raymond Steeg (jest to jedyny znany mi zespół, który w swoim składzie zamieszcza inżyniera dźwięku). W podobnym składzie LPD nagrywało na początku tej dekady lecz towarzyszył im (prawie od dwudziestu lat) saksofonista Niels van Hoorn, który w ubiegłym roku odszedł z zespołu, po to aby zająć się własnym projektem – Strange Attractor. Chwilę przed nim grupę opuścił też gitarzysta Martijn de Kleer i to właśnie na jego miejsce powrócił Drost.

W takim czteroosobowym składzie: Ka-Spel, The Silverman, Drost i Steeg powstał najnowszy album Seconds Late For The Brighton Line, który dobrze określa słowo: zjawiskowy. Po pierwsze, nowy krążek jest znacznie lepszy od poprzedniego Plutonium Blonde (2008) i jest najlepszym materiałem jaki wydały Różowe Kropki od czasów The Whispering Wall (2004). Po drugie cieszę się, że do składu powrócił utalentowany Erik Drost, który będąc zarazem najmłodszym członkiem grupy wnosi tam dużo świeżości. Nie znoszę gitarzystów, którzy lubują się w solówkach. Lubię, gdy gitara podkreśla brzmienie i dodaje, choćby nawet najdelikatniej, charakter kompozycji. Na nowej płycie słychać to w utworach "No Star Too Far" oraz "Someday".

Drost ma w ogóle specyficzną technikę gry na gitarze: jako leworęczny gitarzysta, gra na gitarze dla praworęcznych... i nie było by w tym nic dziwnego (tak w latach ’60 grał Hendrix) gdyby nie fakt, iż gitara jest odwrócona. Wieść, iż on powraca, bardzo mnie ucieszyła i jakoś specjalnie nie opłakiwałem odejścia de Kleera. Natomiast, szokiem było odejście wspomnianego van Hoorna. Bałem się, że bez niego każde kolejne dzieło LPD będzie przypominało solowe albumy Ka-Spela i Silvermana. Teraz jestem spokojny. Owszem, szkoda mi że nie ma już tutaj całej palety najróżniejszych saksofonów od sopranowego do basowego, fletu, klarnetu i innych dziwnych instrumentów dętych (często własnej konstrukcji), ale od strony muzycznej zespół poradził sobie bardzo dobrze. Album brzmi naprawdę pięknie i mija trochę czasu nim słuchacz dokładnie się z nim osłucha. Nie jest tak transowy, agresywny i nacechowany elektronicznymi natręctwami jak płyty LPD z lat ’90. Sporo tutaj gitary, klawiszy, a elektronika potraktowana została jako najlepsza przyprawa i dodaje smaku oraz kolorytu nowym "Kropkom". Chyba najbardziej transowym kawałkiem jest trzynastominutowa kompozycja "Ascension". Jak zawsze w przypadku tego zespołu, wspaniałe dźwięki zostały ubarwione oryginalnymi tekstami autorstwa Proroka Ka-Spela.

Dziewięciu nowych kompozycji (tyle liczy zawartość CD) słucha się bardzo dobrze. Zadziwiające, że przy takiej ilości wydawnictw ten zespół wciąż potrafi zaskakiwać i nie postawił jeszcze ostatniej Różowej Kropki nad "i" w wyrazie "Pink". Najnowsze dzieło Seconds Late For The Brighton Line należy traktować szczególnie także z tego względu. iż grupa w tym roku obchodzi swoje trzydziestolecie działalności.
Mój znajomy zwrócił też uwagę na szatę graficzną wydawnictwa, do której LPD jakby wcześniej nie przywiązywało większej wagi. Nowa płyta została wydana w bardzo ładnym, aczkolwiek prostym digipaku, na którym znajdują się tajemniczy liczby i literki S L F T B L [Seconds Late For The Brighton Line].
A na koniec dodam jeszcze, że wiosną przyszłego roku – prawdopodobnie w kwietniu – The Legendary Pink Dots ponownie zawitają do Polski z serią koncertów.

Ocena: 6/6

sobota, 16 października 2010

Moje ukochane książki

Kiedyś pisałem o płytach i utworach dla mnie najważniejszych, ukochanych – a tym razem piszę o książkach… Dwadzieścia dwóch autorów i autorek oraz ich powieści, opowiadania i nawet jeden poemat… Zapraszam do lektury!






1. James Joyce - Ulisses
Joyce'a mógłbym w zasadzie umieścić tutaj całego, ale wybrałem tę jedną, jedyną. Ulisses i po nim już nic ie było takiej jak przedtem. Dłużej się go odkrywa jak czyta. Arcydzieło literatury.

2. Herman Hesse - Wilk stepowy
Kolejny z najważniejszych dla mnie pisarzy. Demian, Siddhartha, Gra szklanych paciorków... lista jest długa, ale wybieram Wilka... ponieważ jest to trochę książka o mnie. Kiedyś napisałbym, że nawet bardzo i kto wie czy nie byłaby na miejscu wyżej.

3. John Steinbeck - Grona gniewu

Latem tego roku odświeżyłem sobie większość dzieł tego noblisty. Wielu krytyków z pewnością by się ze mną nie zgodziło i uznało za ważniejsze Na wschód od Edenu. No ale podchodzę do tego w sposób subiektywny dlatego - Grona gniewu. Zresztą jakiś czas temu pisałem tutaj o tej powieści.

4. Tomasz Mann - Czarodziejska góra / Doktor Faustus

5. Paweł Huelle - Castorp
Czekam na nową powieść lub jakieś opowiadanie. Z ostatnich rzeczy jakie napisał Castorp zachwycił mnie najbardziej. Poza nim: Weiser Dawidek (debiut) oraz Opowiadania na czas przeprowadzki. Nawiązanie do Czarodziejskiej góry Manna. Pomysł, budowa utworu, język i ta tajemnicza magiczność. Jak dla mnie najlepsza rodzima książka ostatniej dekady. Zarówno stary Gdańsk, jak secesyjny Wrzeszcz, czy kuracyjny Sopot przydają tej lekturze niezapomnianego klimatu.

6. Eliza Orzeszkowa - Nad Niemnem
Niegdyś omijałem szerokim łukiem, aż się w końcu zabrałem. Jedna, jeśli w ogóle nie najlepsza polska powieść. I te rozbudowane opisy...

7. Herbert George Wells - Wojna Światów

8. Howard Philips Lovecraft - Zew Cthulhu / Kolor z przestworzy / Muzyka Ericha Zanna
Trzy fantastyczne opowiadania mistrza literatury grozy.

9. Władysław Reymont - Ziemia Obiecana

Najlepsza książka o moim mieście.

10. Charles Dickens - Klub Pickwicka
Język, humor, styl.

11. Bret Easton Ellis - Księżycowy Park




12. Michaił Bułhakow - Mistrz i Małgorzata

13. Edgar Allan Poe - Zagłada domu Usherów / Ligeja

14. J. K. Rowling - Harry Potter i więzień Azkabanu / Harry Potter i Zakon Feniksa
Przyznaję, że do serii książek z przygodami Harry'ego Pottera podchodziłem sceptycznie i dosyć późno się do nich przemogłem. Po lekturze całej wszystkich tomów stwierdziłem, że byłem strasznym mugolem bo to... fantastyczna literatura dla każdego, niezależnie od wieku. Wybieram dwie części (trzecią i piątą), które podobały mi się najbardziej. Na pewno jeszcze kiedyś wrócę do tych przygód, a pani Rowling jest naprawdę, hymm... co tu dużo mówić – geniuszem.

15. Stephen King - Lśnienie / Martwa strefa / Stukostrachy
Aż trzy powieści, ale nie potrafiłem zdecydować się na jedną.

16. Arthur Conan Doyle - Pies Baskerville'ów

17. Gustaw Herling-Grudziński - Inny Świat

18. Aleksander Sołżenicyn - Archipelag GUŁag
Monumentalne dzieło o zbrodniczej działalności systemu komunistycznego w ZSRR

19. Franz Kafka - Zamek
Ponadczasowa powieść. Ostatnia i wg mnie najgenialniejsza spośród trzech powieści tworzących tzw. "Trylogię samotności" (Ameryka, Proces). Czasem mam wrażenie, że świat tajemniczego K. jest także moim codziennym światem...

20. Arkadij i Borys Strugaccy - Piknik na skraju drogi

21. Emily Brontë - Wichrowe Wzgórza
Ujmująco o miłości, w sposób jaki już się (niestety nie pisze).

22. Thomas Stearn Elliot - Ziemia jałowa
Doskonały poemat i zarazem jeden najważniejszych utworów poetyckich XX wieku.

czwartek, 14 października 2010

Czterdzieści lat dworu Karmazynowego Króla

King Crimson: In The Wake of Poseidon / Islands


O tym zespole powiedziano i napisano już chyba wszystko: tysiące recenzji płyt, kilka książek oraz prace magisterskie i teksty muzykologiczne. To bez wątpienia jeden z zespołów wszechczasów i jeden z tych, który z dwoma małymi przerwami istnieje ponad 40 lat. Przez dwór Karmazynowego Króla przewinęło się wielu znakomitych, jeśli w ogóle nie najwspanialszych muzyków drugiej połowy XX wieku, m.in. John Wetton, Greg Lake, Bill Bruford, Tony Levin, Gordon Haskell, czy Mel Collins. Królem Dworu pozostaje wciąż genialny Robert Fripp – wirtuoz gitary, mellotronu, pionier gitarowych soundscape’ów i współtwórca techniki nagrywania zwanej Frippertronics. Fripp od wielu lat przyjaźni się ze Stevenem Wilsonem (Porcupine Tree, No-Man), który jest nie tylko muzykiem, ale i producentem, a w ostatnim czasie propagatorem dźwięku przestrzennego.

W 2008 roku Wilson zaproponował Frippowi, aby na nowo przemiksować studyjne albumy King Crimson. Fripp na tę propozycję przystał i na jesieni 2009 roku pojawiły się trzy wznowienia płyt Karmazynowego Króla: epokowe In The Court Of The Crimson King (1969), Lizard (1970) i Red (1974). Minął rok i na sklepowe półki trafiły kolejne dwa wznowienia: In The Wake Of Poseidon (1970) oraz Island (1971). Jak można zauważyć płyty nie są wydawane chronologicznie. Łącznie wszystkich wznowionych na "czterdziestolecie zespołu" wydawnictw ma być dwanaście i mają ukazywać mniej więcej po dwa na rok.

Albumy wydawane są w przepięknych digipakach wsuwanych w kartonowe pudełka, ponadto każde wydawnictwo zawiera obszerną książeczkę no i co najważniejsze – płyty z nowym miksem autorstwa Wilsona i Frippa: CD oraz DVD-Audio. Zestaw CD zawiera materiał podstawowy oraz trochę dodatków. Natomiast zawartość dysku DVD-A to prawdziwa muzyczna uczta i gratka dla fanów zespołu: utwory podstawowe w dźwięku przestrzennym (5.1), wysokiej jakości stereo o rozdzielczości bitowej 24bit i częstotliwości próbkowania 96kHz, oryginalny mix z lat ’70 oraz mix z wydania z okazji jubileuszu trzydziestolecia grupy. Do tego znajduje się także masa dodatków, alternatywnych wersji utworów itp. Słuchacz ma możliwość porównania różnic, a jest ich dość sporo. Aby cieszyć się pełnią tych utworów trzeba posiadać odtwarzacz obsługujący standard DVD-Audio. Jeśli nie, możemy skorzystać albo z zapisu DTS 5.1 lub stereo o trochę niższych parametrach – 24bit/48kHz (oba działają w zasadzie w każdym odtwarzaczu DVD).

Cieszę się, że katalog studyjnych albumów King Crimson zostaje wydany w ten sposób. Taki format pozwala na nowo odkryć te nagrania i naprawdę cieszy uszy. Produkcja dźwięku surround została zrobiona na naprawdę wysokim poziomie. Wszystko powstało w zasadzie na nowo z dbałością o każdy najmniejszy szczegół. Jako miłośnik muzyki cieszę się, również iż zarówno Fripp jak i Wilson postawili na pyty DVD-Audio, a nie na SACD - które moim zdaniem mają niższe parametry i mniejsze możliwości techniczne, ale to nie temat na teraz.
Warto sięgnąć po nowe-stare płyty. Jeśli nawet znamy te nagrania to w tym przypadku odkryjemy ich nowe, drugie życie. A ci którzy jeszcze, jakimś cudem nie znają muzyki King Crimson powinni czym prędzej po nią sięgnąć. Teraz tym bardziej jest ku temu okazja.
I przepraszam, jeśli nie wyszła mi typowa recenzja. Po prostu ciężko jest napisać coś nowego i oryginalnego o dziełach Karmazynowego Króla... a muzyka i tak sama przemawia przez siebie. Nawet oceny nie wystawiam gdyż są to po prostu arcydzieła.

wtorek, 5 października 2010

Coma nie zapadła w śpiączkę

Excess oraz Symfonicznie, dwie nowe płyty.

Łódzka Coma to w chwili obecnej, obok Riverside jeden z najoryginalniejszych polskich zespołów rockowych. Artystycznym poziomem dorównuje im chyba tylko Kapela ze Wsi Warszawa i Anita Lipnicka – choć to trochę inna muzyka. Ale jeśli jesteśmy przy dyskusji
o kondycji polskiej muzyki i padło nazwisko Anity to grzechem byłoby gdybym nie wspomniał, że jej ostatnia płyta (Hard Land of Wonder), wydana w ubiegłym roku w moim subiektywnym podsumowaniu roku zmiotła z pola widzenia wszelkie inne wydawnictwa wydane w 2009 – w ogóle, nie tylko te z rodzimego rynku. Powróćmy jednak do Comy.
Tej jesieni grupa przygotowała dla swoich fanów podwójną ucztę. Na początku września ukazał się anglojęzyczny album Excess na którym znalazło się dziewięć kompozycji z albumu Hipertrofia (2008), ostatniego studyjnego dzieła zespołu, tym razem zaśpiewanych po angielsku oraz trzy dodatkowe, premierowe utwory. Płyta ma być pierwszym ukłonem grupy i wydawcy do spopularyzowania Comy zagranicą. Póki co album dostępny jest wyłącznie u wydawcy-dystrybutora, firmy Mystic, a do europejskiej sprzedaży trafi w połowie października.

Jeśli chodzi o sam album to mam nieco mieszane odczucia. Przede wszystkim Comę zawsze postrzegałem przez pryzmat świetnych tekstów, osadzonych w znakomitej muzyce. Z nowym anglojęzycznym dziełem jest trochę inaczej. Może nie tyle, że trudno jest wgryźć się w te teksty czy zrozumieć ich przekaz, bo przecież znam ich polskie odpowiedniki, a z drugiej strony język angielski nie jest czymś egzotycznym, lecz z przykrością stwierdzam, że dla mnie ta płyta pozbawiona jest duszy, tego czegoś wyjątkowego obecnego na wcześniejszych wydawnictwach. Jestem ciekaw jak album zostanie odebrany w "krajach docelowych". Szczerze powiedziawszy nie wiem jak zespół sobie to wyobraża. Od teraz zacznie nagrywać każdą płytę podwójnie: po polsku i angielsku? Owszem są polskie zespoły śpiewające po angielsku (i do tego popularne zagranicą), jak np. Behemoth, Vader czy wspomniany na początku Riverside. Ale one zawsze śpiewały po angielsku. Z Comą jest inaczej i właśnie jeśli chodzi o teksty to w tym wypadku język polski pasował do nich najlepiej, bo muzyka przecież sama się obroni. Podobnie jak Rammstein silnie związany jest ze swoją "niemieckością". Ich kompozycje śpiewane w innym języku niż niemiecki tracą na jakości, na swej energii oraz mocy.
Dobrze, daje już spokój tekstom, a przejdę do muzyki. Ta jest znakomita i niewiele różni się od tej z Hipertrofii. W połączeniu z całością, tj. słowa plus muzyka najlepiej wypadają: "Transfusion", "Afternoons In The Colour Of Lemon" i "Eckhart".
Szkoda tylko, że jest tutaj właściwie cząstka macierzystego albumu. Hipertrofia jest przecież podwójnym albumem koncepcyjnym, więc tym bardziej nie powinna być skracana. To tak jakby Bitwę pod Grunwaldem Jana Matejki oglądać na wyświetlaczu telefonu.

Druga nowość Comy to płyta Symfonicznie. To już drugi album koncertowy Comy i drugi wydany w tym roku. Tym razem jest to zapis koncertu, który odbył się 23 czerwca ubiegłego roku w Gdańsku na Targu Węglowym. Zespół wystąpił wtedy z towarzyszeniem Orkiestry Symfoników Gdańskich i wykonał najważniejsze utwory w swoim dorobku. Fragment tego występu można zobaczyć jako dodatek do DVD Live. Nowy album reklamowany jest właśnie jako suplement wydawnictwa Live.
Chociaż nie jestem specjalnym miłośnikiem tego typu wydawnictw oraz angażowania orkiestry symfonicznej do tego typu brzmień (z małymi wyjątkami) to album całkiem miło mnie zaskoczył. Na pewno bardziej niż się tego spodziewałem. Kompozycje zespołu zostały całkiem dobrze przygotowane i zaaranżowane. Na szczęście odbyło się to z wyczuciem i płyta nie męczy, ani nie zieje z niej przesadny patos. Moim symfonicznym faworytem są "Świadkowie schyłku czasu królestwa wiecznych chłopców" oraz "Spadam". No i nareszcie w swej ponad dziesięcioletniej karierze Coma doczekała się ładnej oprawy graficznej. To oczywiście kwestia gustu, ale uważam, że do okładek zespół raczej szczęścia nie miał. Szkoda, że do Excess nikt nie pofatygował się o zaprojektowanie nowej szaty graficznej, a jedynie została nieco zmodyfikowana ta już istniejąca, z polskiej wersji albumu.

Grupa trzyma muzyczny poziom, mimo, że trochę się czepiam. Pozostaje wciąż na firmamencie współczesnej polskiej muzyki rockowej. Mam nadzieję, że Europa i reszta świata doceni ten zespół, czego mu szczerze życzę. A sobie życzę, aby póki co Coma nie wydawała dwóch płyt koncertowych na rok, a przysiadła w studiu i szybko powróciła z nowym, świeżym, jak zawsze ambitnym i zaskakującym materiałem.

Reasumując, dla tych co nie lubią czytać - ocena:
Coma – Excess: 7/10
Coma – Symfonicznie: 8/10

środa, 22 września 2010

Brendan Perry – Ark

...czyli solowy powrót lidera Dead Can Dance.

Śmiało można nazwać rok 2010 rokiem powrotów, wielkich powrotów. Nowy albumy wydali już między innymi Mark Almond, Sade, Laurie Anderson, a teraz Brendan Perry. Jedenaście lat przyszło nam czekać na drugi solowy album tego muzyka. Po sukcesach płyt Dead Can Dance jego pierwsze dzieło Eye of the Hunter zostało przyjęte dość chłodno. Chociaż szczerze powiedziawszy, nie jest to dla mnie do końca zrozumiałe, bo jest to bardzo dobry album, podobnie jak najnowszy Ark, choć jeśli ktoś się tutaj spodziewa jakichś wielkich muzycznych rewolucji i dźwiękowego suspensu, temu radzę się wstrzymać.

Można odnieść wrażenie, że artysta zatoczył swoiste koło. Oddalił się nieco od neofolkowej otoczki znanej z poprzedniego albumu, a zwrócił się z powrotem w kierunku dark wave'u, czyli do swoich prawdziwych korzeni. Jak wspominałem, wyszło mu to całkiem przyzwoicie. Album jest mroczny i dosyć szczelnie wypełniony hipnotyzującymi wokalizami Perry'ego. Ark nawiedzony jest też duchami "Martwych Potrafiących Tańczyć" (Dead Can Dance), lecz nie przyrównałbym go do żadnego albumu tego kultowego zespołu. Słychać, że artysta nie stoi w miejscu, że inspiruje się nowymi brzmieniami i trendami muzycznymi. Pobrzmiewają tutaj dubowe czy trip-hopowe eksperymenty, których wydaje mi się, iż nie powstydziliby się Mssive Attack, jedni z prekursorów tego gatunku. W przeciwieństwie do poprzedniej płyty, która prawie w całości oparta jest na żywych instrumentach, w nagraniu nowego materiału wykorzystane zostały dźwięki, pochodzące głównie z samplerów i syntezatorów. Jak można się dowiedzieć ze specjalnego filmu udostępnionego przed premierą na stronie internetowej artysty, był to zabieg celowy, którego zamysł opierał się na wykreowaniu neutralnego elektronicznego pejzażu dźwiękowego, który odzwierciedliłby współczesny świat, zdominowany techniką, świat uzależniony od maszyn.

Jest to z całą pewnością dystopijna wizja świata, z powracającymi motywami utraty tożsamości, alienacji, wojny, czy zagrożeń środowska naturalnego. Lecz z drugiej strony, zwłaszcza tej tekstowej wydawnictwo Ark jest również nośnikiem optymizmu i nadziei co do przyszłości współczesnego świata.
Na nowym krążku zawierającym osiem oryginalnych kompozycji pojawiają się dwa utwory: otwierający płytę "Babylon" i zamykający ją "Crescent", które pierwotnie skomponowane zostały przez Brendana Perry, w związku z Dead Can Dance Reunion Tour z 2005 roku.

Boli mnie fakt, że część z dawnych fanów "Umarłych..." jest nieco uprzedzona do solowych wydawnictw ich członków. Na marginesie przypominam, że druga połowa DCD czyli Lisa Gerrard nagrała w ostatnich latach dwa rewelacyjne albumy (studyjny i koncertowy) z Klausem Schulze. Ark traktowane jest niestety trochę po macoszemu, a jestem pewny, że gdyby całość została sygnowana trzema magicznymi literkami, od razu zostałaby uznana za arcydzieło... Jest o niesprawiedliwe i wydaje mi się, że szkoda czasu na zastanawianie się czy to Perry i Gerrard osobno czy może razem. Podobnie zresztą jak nie ma sensu deliberowanie nad tym czy Marillion było lepsze z Fishem czy Hogarthem, albo kto był lepszym wokalistą Genesis: Gabriel, Colins czy może Wilson. To inni ludzie, inne spojrzenie i co za tym idzie muzyka. Każdej płycie warto dać szansę, wysłuchać jej i dopiero potem ocenić. Bo po co się niepotrzebnie uprzedzać?

wtorek, 14 września 2010

Amerykański sen niepowtarzalnej Laurie

O nowej płycie Laurie Anderson już troszeczkę pisałem. Jednakże nie daje mi ona spokoju.
Ojczyzna własna, czyli bezkompromisowa podróż po Ameryce...

Mowa oczywiście o Homeland, najnowszym wydawnictwie Laurie Anderson. Ponad dziesięć lat przyszło nam czekać na jej nowe dzieło. Ten album ukazał się przed kilkoma tygodniami, ale grzechem i to dużym byłoby pisać o takiej płycie dwa dni po premierze. To jeden z tych albumów, które wymagają skupienia i kilku podejść. Tylko wtedy smakują najlepiej i stają się wyraziste. Tym razem piosenkarka i zarazem performerka (a także reżyserka, rzeźbiarka, lista jej profesji jest naprawdę długa) zabiera nas w podróż po współczesnej Ameryce, po swojej ojczyźnie. Wizji tak doskonałej i dopracowanej, a nawet ośmielę się stwierdzić, że wręcz dopieszczonej zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej sygnowanej jej nazwiskiem nie mieliśmy od ponad szesnastu lat, od albumu Bright Red (rok 1994). Homeland jest przede wszystkim także o niebo lepszy od poprzedniego wydawnictwa. Dzisiaj z całą odpowiedzialnością jestem wstanie przyznać, że najnowsza płyta swym poziomem dorównuje chyba tylko albumowi Mister Heartbreak z roku 1984.

Album zaskakuje swym brzmieniem, sporo tutaj elektroniki i przesterowanych skrzypiec, w których Anderson tak się lubuje. Słychać też, że artystka jest w świetnej formie wokalnej, co ciekawe, bo mimo upływu lat i pod tym względem jest lepiej, niż na ostatnich albumach. Wiem, wiem, że kobietom wieku się nie wypomina, ale Anderson ma ponad 60 lat, lecz formę i pomysły jak niejedna nastolatka! Jestem pełen podziwu dla świeżości Homeland, któremu dodatkowego smaku dodają zaproszeni przez piosenkarkę goście. Poza Lou Reedem, życiowym partnerem Laurie Anderson, w dwóch utworach ("My Right Eye" i chórki w "Another Day in America") pojawia się androgeniczny i obdarzony nieziemskim, anielskim głosem Antony Hegarty. Jednak na tym nie kończy się lista gości z królestwa Homeland.
Bo z ciekawszych i bardziej znanych postaci jest też tutaj legendarny i słynący
z najróżniejszych projektów saksofonista John Zorn oraz Kieran Hebden (znany jako Four Tet) odpowiedzialny za wspomnianą wcześniej rewelacyjną elektronikę.

O utworach napisać można wiele, ale je po prostu trzeba przeżyć. Jak w przypadku dobrej literatury, gdzie nie ma sensu objadać się smakiem streszczeń. Zdradzę, że jest tutaj sporo ciekawych popkulturowych cytatów. Pojawiają się fragmenty z książek, jak na przykład ze Stukostrachów Stephena Kinga, wyczuwam także silnie inspiracje Orwellem. Mniej więcej w połowie tej muzycznej wizji artystka umieściła doskonałą, trwającą ponad jedenaście minut suitę – "Another Day in America". Narratorem tego utworu jest Fenway Bergamot, męskie alter ego Anderson. To "jego" wizerunek znajduje się na okładce płyty.

Na koniec jeszcze słów kilka o oprawie graficznej. Nonsensuch wydał album w pięknym digibooku z grubą, ekskluzywną książeczką. Zestaw został dodatkowo wzbogacony płytą DVD, która zawiera m.in. czterdziestominutowy film dokumentalny o tym jak powstawała muzyczna wizja Homeland.
A już w listopadzie, w chorzowskim Teatrze Rozrywki w ramach festiwalu Ars Cameralis będzie można na żywo zobaczyć artystkę, a także – czego jestem więcej niż pewny – wysłuchać na żywo całego Homeland.