poniedziałek, 9 stycznia 2012

Najlepsze teledyski minionego roku

Nowy rok to czas podsumowań. MTV nie jest już tym samym czym była w chwili powstania. Telewizji muzycznych mamy sporo, jedne powstają, drugie wypadają z rynku i upadają. Kilka z nich jakoś się trzyma, ale coraz częściej odchodzi od swojego kiedyś obranego formatu. Zamiast pokazywać dobre teledyski (jeszcze dziesięć lat temu w telewizji muzycznej można było zobaczyć wideoklip na przykład Tool czy Aphex Twin) idą w stronę programów rozrywkowych, reality show, etc. Jednakże kręci się jeszcze fajne klipy. Tylko zmienił się kanał ich dystrybucji, rolę telewizji przejął Internet, a głównym medium serwisy takie jak YouTube, Vevo (YT z myślą dla kilku dużych wytwórni) czy Vimeo. To tylko kilka z nich. Ja dokonałem subiektywnego wyboru, moim zdaniem trzech najlepszych klipów anno Domini 2011, oto one:

1. Radiohead - Lotus Flower (Leila Sarraf)
2. Coldplay - Paradise (Mat Whitecross)
3. Steven Wilson - Index (Lasse Hoile)


...zapraszam do obejrzenia.:











czwartek, 29 grudnia 2011

Podsumowanie roku 2011

Koniec roku to czas podsumowań. Poniżej prezentuje moje swoje, muzyczne bo muzycznie był to bardzo dobry rok. Ukazało się dużo dobrych albumów, a także odbyło koncertów.
Aha, ostatnio zaniedbałem nieco bloga, za co przepraszam. Mam nadzieję że nadrobię to w Nowym Roku. Wszystkiego dobrego!


1. Fovea Hex - Here is Where we Used to Sing
2. Kate Bush - 50 Words For Snow
3. Steven Wilson - Grace for Drowning

4. PJ Harvey - Let England Shake
5. Steve Hackett - Beyond The Shrouded Horizon
6. Opeth - Heritage
7. Planet L.U.C. - Kosmostumostów
8. Pati Yang - Wires and Sparks
9. Wojtek Mazolewski Quintet - Smells Like Tape Spirit
10. Joe Bonamassa - Dust Bowl
11. Kurzwellen - 0
12. Radiohead - King of Limbs / Supercollider
13. Tune - Lucid Moments
14. Pat Metheny - What’s It All About
15. Necro Deathmort - Music of Bleak Origin
16. Bass Communion - Cenotaph
17. A King Crimson Project - A Scarcity Of Miracles
18. Björk - Biophilia
19. Coldplay - Mylo Xyloto
20. Rush - Time Machine: Live In Cleveland 2011 (DVD)



niedziela, 18 września 2011

Opeth - Heritage




Przed kilkoma laty Opeth ufundowało małą niespodziankę swoim słuchaczom. Było to przy okazji nagrywania albumu Deliverance (2002). Zespół współpracował wtedy ze Stevenem Wilsonem i równolegle powstał wydany rok później materiał zawarty na Damnation, które okazało się pięknym chociaż bardzo delikatnym i na swój sposób mrocznym uzupełnieniem ciężkiego, opethowego Deliverance. Potem było niezłe Ghost Reveries (2005), do którego rzadko wracam, a trzy lata później Watershed. W międzyczasie bardzo przemieszał się skład grupy – zmiana gitarzysty, inny perkusista itd.), do samego albumu podchodziłem z dystansem. Długo zajęło mi przekonanie się do takiego brzmienia Opeth, lecz dzisiaj z perspektywy czasu śmiało mogę stwierdzić, że Watershead jest jednym z moich ukochanych dzieł Szwedów. Ale znając gust, muzyczne upodobania i podejście Mikaela Åkerfeldta, który w zasadzie ma decydujący wpływ na wszystko, co związane jest z zespołem i co się w nim dzieje, miałem przeczucie, że kolejny album będzie przełomem, czymś zupełnie nowym.

Więcej moich wywodów o nowym i genialnym Heritage Opeth na Artrock.pl.

sobota, 17 września 2011

Ino-Rock Festival 2011


Czwarta edycja tego festiwalu jest już za nami. Przyznaję, że była to moja pierwsza muzyczna wyprawa do tego miasta. W tym roku wystąpiły takie zespoły jak Lebowski, Wolf People, Pain of Salvation i legendarny Brendan Perry. Oj działo się w ostatnią sobotę w inowrocławskim Teatrze Letnim.
Zapraszam do lektury relacji z tegorocznego Ino-Rock Festival.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Subiektywnie o Back To Black Amy Winehouse


Gdy kilka lat temu Amy Winehouse trafiła do muzycznego biznesu chyba nikt nie przewidywał takiego końca. Młoda, niewysoka i całkiem urodziwa (jeszcze wtedy) dziewczyna, która została obdarzona sporym talentem oraz mocnym głosem. Dwudziestolatka swoim debiutem Frank w 2003 roku zaskoczyła niejednego, bez względu na wiek i płeć miłośnika muzyki. Poruszyli się nawet co niektórzy, nieco skostniali krytycy – o zgrozo – muzyczni.

Mój tekst o Back To Black Amy Winehouse.











wtorek, 5 lipca 2011

Devo... czyli kolorowe lata '80.



Początek lipca jest jakiś taki nijaki. Zimno, pada, trochę jak w październiku. A pamiętam te upały, gdy przed rokiem w Łodzi gościło na koncercie Porcupine Tree. Siedząc w domu i powoli myślać o wakacyjnych wojażach z chęcią wracam do starych rzecz. Od kilku dni namiętnie słucham zespołu, który – zgadnijcie, dlaczego – kojarzy mi się z klockami. Mowa oczywiście o amerykańskim Devo, legendzie synth-popu. Grupa Devo należy do wykonawców, których można śmiało nazwać pionierami synth-popu. W przeciwieństwie do zdecydowanej większości artystów kojarzonych z tym nurtem.
Pierwszy album Devo, został wydany w 1978 roku, zatytułowany Q: Are We Not Men? A: We Are Devo!, a jego produkcja została powierzona znamienitemu Brianowi Eno. Wydawnictwo przyniósło zespołowi zasłużoną sławę, choć raczej w rockowym undergroundzie. Repertuar stanowiły dość proste utwory, mogące kojarzyć się ze zdobywającym popularność punk rockiem, wykonane w szorstki, zmechanizowany sposób, w oryginalny sposób urozmaicone syntezatorowymi brzmieniami. Na płycie wyróżniały się zwłaszcza utwory „Jocko Homo” – manifest programowy grupy oraz niezwykła, zdeformowana i mocno odarta z oryginału wersja „(I Can't Get No) Satisfaction” The Rolling Stones, która przyniosła grupie pierwszy wielki przebój. Członkowie zespołu występowali ubrani w jednakowe, żółte kombinezony i ciemne okulary, ponadto w materiałach promocyjnych Mark pojawiał się w przebraniu małpy – wszystko służyło podkreśleniu przekazywanych treści. Krytycy reagowali różnie, pojawiały się nawet – zupełnie chybione – oskarżenia o faszyzm. Futurystyczne przebrania i odhumanizowana muzyka oraz intrygujące teksty nie stanowiły jednak propagandy technicyzacji, lecz były – pomimo sporej dawki humoru w twórczości zespołu – formą ataku na współczesne amerykańskie społeczeństwo, zniewolone przez zdobycze techniki. Tak czy inaczej, niewątpliwie Devo byli jedną z najoryginalniejszych grup amerykańskich tamtego okresu.

W 1979 roku ukazała się druga płyta zespołu, zaś trzeci album – Freedom of Choice z 1980 roku okazał się największym sukcesem komercyjnym grupy. Bez wątpienia zaważył na tym fakt zwrócenia się zespołu w kierunku bardziej synth-popowym niż dotychczas, ponadto z czasem teksty grupy coraz chętniej podejmowały temat miłości – ukazanej jednak na ogół w dość przewrotny sposób, jako źródło konfliktów bądź frustracji seksualnych. Wielkim sukcesem okazał się zwłaszcza singiel „Whip It” – jedyny właściwie utwór, którym Devo zaistniało na dłużej w masowej świadomości; w późniejszym okresie także dzięki kontrowersyjnemu (Mark zdejmujący kobiecie części garderoby przy pomocy bicza) teledyskowi często emitowanemu w MTV. Do mocniejszych fragmentów całości należały też piosenki „Girl U Want” i „Freedom of Choice”. W tym okresie zmienił się też, nie po raz pierwszy zresztą, wygląd muzyków – nosili oni czarne kombinezony i czerwone nakrycia głowy przypominające plastikowe doniczki (mi przypominają stożkowe klocki), z którymi do dziś są kojarzeni. Ten okres w twórczości grupy został upamiętniony także koncertowym mini-albumem Dev-o Live.

Album jest naprawdę rewelacyjny, polecam posłuchać. To były naprawdę świetne czasy, a szeroko rozumiana muzyka popularna miała inny poziom. Obecnie dostrzegam coraz powszechniejszą dekonstrukcje melodii na rzecz prostackich rytmów, czego świetnym przykładem są ostatnie płyty Black Eyed Peas czy „twórczość” Lady Gagi.
Wracając do Devo – zespół wydał jeszcze potem kilka bardzo dobrych płyt studyjnych, z początkiem lat ’90 grupa bardzo ograniczyła wspólną działalność. Od czasu do czasu występowali na koncertach. Na szczęście w ubiegłym roku panowie powrócili z bardzo przyzwoitym materiałem Something For Everybody.



Na deser wspomniany cover Stonsów:



poniedziałek, 4 lipca 2011

Yes, Yes, Yes...

Fly From Here. Nie liczyłem na kontynuację Going For The One, a w najbardziej fantazyjnych i nietrzeźwych stanach nawet nie pomyślałem o Fragile oraz Dramie – z uwagi na udział Trevora Horna. Z jednej strony byłem ciekawy nowej płyty, ale z drugiej obawiałem się, że nie będzie to dobry powrót i nikomu – a zwłaszcza muzykom, na dobre to nie wyjdzie.
Już po pierwszym zapoznaniu uspokoiłem się, bo na szczęście nie jest to powrót w stylu Go Away White (2008) Bauhaus i jest lepiej niż z ostatnimi wydawnictwami Van der Graaf Generator.
Cały mój tekst znajduje się na Artrock.pl.